sobota, 7 grudnia 2013

Życie Pi (2012)...


Zbierałam się do obejrzenia tego filmu naprawdę długo. Miałam go niby obejrzeć przed rozdaniem Oscarów, żeby wiedzieć czy statuetki, które otrzyma są adekwatne do tego co zobaczyć można na ekranie. Nie obejrzałam. Potem pokazywali go chyba w Dyskusyjnym Klubie Filmowym, do którego należę. Nie poszłam. Nie pamiętam dlaczego. Może nie miałam czasu, może nie miałam ochoty, może nie było mnie wtedy w ogóle w Łodzi. Potem film ten udało mi się zdobyć na jakimś DVD pożyczonym od kogoś. To było jakieś dwa miesiące temu. I w końcu nadszedł ten dzień. Kolega z pracy powiedział: "musisz obejrzeć, masz obejrzeć i koniec". No i obejrzałam. I właściwie nie żałuję, a nawet wręcz przeciwnie.


Życie Pi to historia chłopca, który przez niemal rok dryfował w szalupie po oceanie po tym jak statek, którym płynął razem z rodziną do Ameryki, zatonął. Jednak nie był przez ten cały czas samotny. Towarzyszył mu bowiem tygrys bengalski o imieniu Richard Parker. Czy ta historia może mieć dobre zakończenie?


Film nakręcił Ang Lee, reżyser, którego uwielbiam za „Rozważną i romantyczną” oraz „Tajemnicę Brokeback Mountain”. Lee lubuje się w ekranizacjach. „Rozważną i romantyczną” nakręcił na podstawie powieści Jane Austin, „Tajemnicę Brokeback Mountain” na podstawie opowiadania Anne Proulx, a „Hulka” na postawie komisku Marvela. Nic więc dziwnego, że i tym razem bierze na swój warsztat powieść, tym razem Yanna Martela (ciekawostka: pierwotnie autora książki zagrał w filmie Toby Maguire, reżyser uznał jednak, że aktor jest za bardzo znany i nakręcił sceny z nim od nowa, tym razem z Rafem Spallem). Film, który jeszcze kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu byłby trudny do nakręcenia, dziś olśniewa nas swoimi efektami specjalnymi.


I właśnie efekty specjalne są tutaj zachwycające. Życie Pi jest bowiem pięknym, olśniewającym widowiskiem. Jeśli macie nadal możliwość obejrzenia go w wersji 3D, to zachęcam do zrobienia tego. Latające ryby, wyskakujący z wody wieloryb czy tygrys atakujący ofiarę to rzeczy, które zdecydowanie warto zobaczyć w wersji trójwymiarowej. Jeśli jednak nie macie takowej możliwości to obejrzyjcie i pozachwycajcie się feerią barw i kolorów, piękną historią i niewiarygodnie realistycznie przedstawionym tygrysem (tak, tak, ten tygrys nie jest tresowany tylko „komputerowy” :))


Historia sama w sobie także jest piękna. Nie jest to może najlepszy film roku 2012, ale zdecydowanie zasłużył na większość swoich nominacji. Irytowało mnie w tym filmie jedynie to, że choć historię tę opowiada przez większość czasu opowiada dojrzały już mężczyzna, to w momencie, gdy przenosimy się na ocean, zamiast słyszeć historię wypowiadaną z ust mężczyzny, słyszymy ją wypowiadaną z ust chłopca. Ale to już taki mały szczegół, który wadzi jedynie na początku, potem się człowiek przyzwyczaja.


Jeśli chodzi o aktorstwo. No cóż. Przez większość czasu jest to film jednego aktora. Suraj Sharma, który zagrał główną rolę, to dwudziestoletni chłopak, który otrzymał rolę młodego Pi zupełnie przypadkiem. Ot, w jego mieście odbywał się casting. Rolę chciał dostać jego brat i poprosił Suraja, żeby poszedł z nim i dotrzymał mu towarzystwa. Podobno kiedy Ang Lee zobaczył chłopaka, od razu wiedział, że to właśnie on zagra główną rolę w jego nowym filmie. A jak sobie Sharma poradził? Jak na debiut aktorski to znakomicie. Bywały momenty, w których wypadał sztucznie, ale w ogólnym rozrachunku wygląda to naprawdę dobrze. Widać, że chłopak ma wrodzony talent i, jeśli tylko będzie chciał, może zajść daleko.


No i zakończenie filmu. Przykre i jednocześnie zwalające z nóg. Bo do naszej podstawowej historii, opowiadanej przez niemal cały film, dostajemy alternatywną historię tego co się wydarzyło. I tak jak główny bohater daje swojemu słuchaczowi wybór, którą historię woli, tak i każdy z widzów dostaje taki wybór. Możemy bowiem zaakceptować ślepo to co słyszeliśmy przez niemal 2 godziny, bądź wybrać alternatywną historię i tym samym przyznać, że życie jednak nie jest tak piękne jak je widzieliśmy przez te ostatnie 2 godziny. Wybór pozostawiam Wam :)

Ocena: 7/10


a w taki sposób "Życie Pi" wyświetlało jedno z kin. bodajże we Francji...

PS. A Oscary film otrzymał cztery: dla najlepszego reżysera, za najlepsze efekty specjalne, najlepsze zdjęcia i najlepszą muzykę oryginalną. Po obejrzeniu filmu stwierdzam, że należały mu się wszystkie. No, może oprócz tego dla Anga Lee za reżyserię…

poniedziałek, 23 września 2013

O zakazanej miłości, czyli W imię... (2013)

ten plakat mnie dosłownie uwiódł

Nowy film Małgorzaty (przepraszam - Małgośki) Szumowskiej W imię... niemal od początku był dla mnie pozycją obowiązkową. A przynajmniej od momentu, w którym dowiedziałam się, że główną rolę zagra w nim Andrzej Chyra - aktor, który znajduje się w moim TOP10 aktorów nie tylko polskich, ale wręcz światowych. I choć Sponsoring mnie nie zachwycił... Ba, był po prostu filmem słabym... Tak co do W imię... miałam dobre przeczucia. Przeczucia mnie, całe szczęście, nie zawiodły. Film okazał się dobry, a nawet bardzo dobry.



Adam (Andrzej Chyra) jest księdzem. Mieszka na jakiejś wsi, na kompletnym odludziu, gdzie prowadzi ośrodek, ognisko dla trudnej młodzieży (konkretniej chłopców). Tam zaprzyjaźnia się z miejscowym odludkiem. Nie długo potem przyjaźń przeradza się w coś poważniejszego. W Adamie rodzą się uczucia, których nie powinien jako ksiądz doświadczać, a już na pewno okazywać.



Tyle się o tym filmie nasłuchałam. Że taki strasznie kontrowersyjny. Że godzi w polski Kościół. Że jest obrazoburczy. Nasłuchałam i naczytałam komentarzy, bo nie przypominam sobie, żeby padło coś takiego w choć jednej recenzji. Ale wcale tak nie jest. Może rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, po samym zapoznaniu się z fabułą, może się tak wydawać. Wydarzenia w filmie są jednak pokazane w taki sposób, żeby nie urazić nikogo. Wydaje mi się, że jest może nawet trochę zbyt zachowawczy, trochę za subtelny. Z drugiej strony jednak ukazuje nam się historia niemal uniwersalna. Bo nie nazwałabym W imię... filmem o księdzu geju. Podejrzewam, że podobnie ta historia sprawdziłaby się, gdyby główny bohater był na przykład nauczycielem, który zakochuje się w swoim uczniu (liceum na przykład, co by uczeń za młody nie był). Ksiądz jest o tyle dobrym "tworem" dla tego filmu, że oprócz jakichś zakazów moralnych i etycznych, które narzuca nam wszystkim życie, funkcjonowanie w społeczeństwie, obowiązuje go także celibat. Co za tym idzie, nie może swoich namiętności i podniecenia z powodu miłości do młodego chłopaka rozładować w ramionach kobiety czy też innego mężczyzny. Nazwałabym Adama wręcz postacią tragiczną. Cokolwiek by nie zrobił i tak będzie nie dobrze. Bez różnicy czy wda się w romans z Ewą (Maja Ostaszewska) czy też młodym Łukaszem (Mateusz Kościukiewicz). I tak ta historia skończy się dla niego źle. 



Napisałam jednak wcześniej, że jest to historia niemal uniwersalna. Dlaczego? Bo nie opowiada o księdzu geju, tylko o ludzkich słabościach. Przy okazji zawodu głównego bohatera pokazuje nam, że księża także są ludźmi i mają takie same słabości jak ludzie świeccy. Chłopcy z ośrodka rozmawiają w którejś ze scen o tym, że przecież ksiądz także musi odczuwać podniecenie, że przecież też jest mężczyzną, i to mężczyzną w sile wieku, że przecież nikt nie jest w stanie odsunąć na bok swoich pragnień tylko dlatego, że tak mu się w danej chwili marzy. Widzimy więc Adama nie tylko podczas modlitwy, odprawiania Mszy Świętej czy pomagania chłopakom, ale także, a nawet przede wszystkim, w momentach słabości. Kiedy pije praktycznie do upadłego, kiedy płacze, kiedy żali się siostrze. To także film o samotności. Samotny jest Adam, który samotność niejako sam wybrał. Samotna jest Ewa, która przyjechała na to "zadupie" z wielkiego miasta za mężem, a tutaj niestety jej się nudzi, nie ma czym się zająć. Samotny jest każdy z chłopców, którzy pojawiają się w ośrodku. Samotny jest wreszcie Łukasz, który mieszka z matką i upośledzonym bratem, któremu brakuje w życiu ojca, męskiego autorytetu. I właśnie ten autorytet znajduje w Adamie. Autorytet, za którym przychodzi fascynacja, za którą z kolei przychodzi miłość. Adam zakochuje się w Łukaszu, a Łukasz w Adamie. Tylko czy aby na pewno jest to miłość romantyczna? Oczywiście jakiś tam pociąg seksualny między mężczyznami się wytwarza, pociąg i fascynacja, które ich do siebie zbliżają. Jednak mam wrażenie, że ze strony Łukasza jest to przede wszystkim miłość syna do ojca. Ciężko wyczuć kiedy dochodzi do tego fascynacja seksualna. U Adama jest to proste, sam w końcu przyznaje się przed siostrą, że jest homoseksualistą, że on tak bardzo lubi tych wszystkich chłopców, młodych mężczyzn, z którymi ma styczność. Do tego homoseksualizmu jednak też nie byłabym tak do końca przekonana.



Film jest świetnie zrealizowany. Aktorsko - mistrzostwo. Andrzej Chyra i Mateusz Kościukiewicz są połączeniem idealnym. Chyra swoją rolą utwierdza mnie w przekonaniu, że jest najlepszym polskim aktorem i jednym z lepszych na świecie. Kościukiewicz. Gdzieś czytałam, że to jego najlepsza rola. Szczerze? Trochę wstyd się przyznać, ale wciąż nie widziałam ani Bez wstydu, ani Wszystko, co kocham, ani Baczyńskiego. Ogólnie widziałam go jedynie w epizodach, z których go za bardzo nie pamiętam. Jestem jednak w stanie bez problemu uwierzyć, że jest to jego najlepsza dotychczasowa rola. Przede wszystkim dlatego, że jest ona genialnie zagrana. Kościukiewicz miał tym bardziej trudne zadanie, gdyż musiał grać całym sobą. Jego bohater bowiem, Łukasz, w całym półtora godzinnym filmie wypowiada dokładnie cztery słowa mniej więcej w połowie i jakieś trzy pod koniec. Oddał charakter Łukasza po mistrzowsku. Łukasz to chłopak może trochę upośledzony, zamknięty w sobie, chłopak, który dorasta bez ojca, bez żadnego męskiego autorytetu. Kiedy więc na jego drodze pojawia się Adam, mężczyzna, który chce mu pomóc, Łukasz od razu ten autorytet w nim odnajduje. Było w filmie także sporo naturszczyków, którzy dawali sobie jednak świetnie radę. 



To co mi w filmie nie pasowało to pierwsza i ostatnia scena. Wydają się dla mnie taką zbędną klamrą całości. O ile jeszcze mogę zrozumieć scenę pierwszą, która niejako wprowadza nas w świat młodych chłopców - łobuzów. Tak ostatniej sceny zrozumieć nie potrafię. Mam dwie teorie, a właściwie nawet trzy. Z czego jedna narodziła się w mojej głowie jeszcze podczas napisów końcowych i teraz wydaje mi się trochę głupia. Druga przyszła mi do głowy dzień po obejrzeniu filmu, a trzecia - dwa dni po obejrzeniu, czyli podczas pisania tej recenzji. Jeśli chcecie dowiedzieć się jakie są moje teorie i/bądź przedstawić mi swoje, skontaktujcie się ze mną (zakładka Kontakt - zapraszam serdecznie) - nie będę tutaj spoilerować tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli. 



Mam wrażenie, że ludzie, którzy mówią o W imię... jako o "pedalskiej antykatolickiej propagandzie", "obrazoburczym tworze łamiącym tabu", "filmie prowokującym", "mówiącym o aktualnej sytuacji w kościele polskim" (cytaty z forum filmweba pod filmem) w ogóle filmu nie widzieli. Jeśli się filmu nie widziało można powiedzieć: chcę zobaczyć bądź nie chcę zobaczyć i tyle. W imię... nie jest filmem ani obrazoburczym, ani prowokującym, a już na pewno nie o polskim Kościele. Tego Kościoła mamy zresztą w filmie bardzo mało. Jeśli ktoś poszedłby na niego bez jakiejkolwiek znajomości fabuły, przez ok. 20 minut spokojnie, nie wiedziałby w ogóle, że Adam jest księdzem. Adam w koloratce nie chodzi, w kościele pokazany jest raptem dwa czy trzy razy, podobnie w sutannie. Idąc na ten film do kina, nie nastawiajcie się więc na film kontrowersyjny, bo taki nie jest. Nie nastawiajcie się najlepiej na nic i wyjdźcie z kina z własną opinią na jego temat. Ale jeśli już chcecie się jakoś na niego przygotować to myślcie o nim w kategoriach zakazanej miłości, ludzkiej samotności i słabości. Sama jestem katoliczką (i to jedną z tych szczerze wierzących i praktykujących) i się tam żadnej nagonki na Kościół czy kontrowersji nie dopatrzyłam.


scena procesji jest chyba moją ulubioną sceną z całego filmu

W imię... to film, który zostaje w głowie i nie chce z niej wyjść. Z niecierpliwością czekam na DVD, żeby zakupić i obejrzeć ponownie, bo jest to jeden z tych filmów, do których wiem, że będę w przyszłości jeszcze parę ładnych razy wracać. Małgośka (ach, jak ja nie cierpię tej tendencji w Polsce do zdrabniania i zgrubiania imion) pokazała tym filmem, że nie przejęła jej krytyka Sponsoringu i już zdołała wrócić do normy. Sądzę, że na następny jej film będę czekać z niecierpliwością.


Dlaczego warto obejrzeć?
- dla mistrzowskiej gry aktorskiej
- dla pięknych zdjęć i subtelnie poprowadzonej historii

Kto nie powinien oglądać?
- kto uważa, że po przeczytaniu skrótu fabuły, wie już o filmie wszystko


Ocena: 8/10

piątek, 20 września 2013

O najlepszej komedii lata, czyli Millerowie (2013)...

Wszyscy film zachwalają. "Najlepsza komedia tego lata, a nawet tego roku" - mówią. Ale czy aby na pewno? Czy nie jest to przypadkiem trochę ugładzona komedia spod znaku Kac Vegas czy Seksualni, niebezpieczni? I choć mi także Millerowie się spodobali, to jednak mam do nich trochę zastrzeżeń.


Rozpocznijmy jednak klasycznie - fabułą. David (Jason Sudeikis) jest dilerem. Ale nie takim, którzy zaczepiają dzieci pod szkołą bądź skrywają się w ciemnych zaułkach. David sprzedaje marihuanę swoim stałym klientom, którymi są matki, ojcowie, biznesmeni. Pewnego dnia zostaje jednak okradziony z całego towaru i pieniędzy. Jego "szef" składa mu propozycję - zapomni o długu, a nawet dopłaci 100 tys. $ jeśli Dave przewiezie dla niego towar z Meksyku do Stanów. Nie mający zbyt dużego wyboru David zgadza się i wpada na pomysł jak to zrobić tak, żeby nie zostać złapanym na granicy. Werbuje więc chłopaka z sąsiedztwa - Kenny'ego (Will Poulter), bezdomną zbuntowaną nastolatkę Casey (Emma Roberts) i sąsiadkę striptizerkę Rose (Jennifer Aniston). Takim sposobem organizuje sobie fałszywą rodzinę, dzięki której służba celna go nie zatrzyma.


Fabuła jest, nie powiem, niebanalna i przez to ciekawa. Oczywiście, wiadomo jak się wszystko skończy, ale takie już jest życie, a raczej filmy komediowe. Aktorstwo także stoi na wysokim poziomie. Jasona Sudeikisa poznałam oglądając Sathurday Night Live i od tamtej pory go uwielbiam i oglądam każdy film, w którym gra. Do roli wiecznego chłopca, dilera marihuany, który zupełnie przez przypadek i właściwie z własnej winy, przekonuje się ile w życiu znaczy mieć rodzinę sprawdza się świetnie. Jennifer Aniston w Przyjaciołach niezmiernie mnie drażniła (i nadal drażni kiedy oglądam ten serial). Okazało się jednak, że zrobiła największą karierę aktorską z całej szóstki przyjaciół. Bo choć Matthew Perry, Courtney Cox, Lisa Kudrow i Matt LeBlanc mają własne seriale i okazjonalnie grają także w filmach, a David Shwimmer prócz tego jeszcze produkuje i reżyseruje, to jednak musicie mi przyznać rację kiedy mówię, że Aniston udało się najlepiej. Czy to dzięki roli Rachel, czy dzięki umiejętności gry aktorskiej, czy też może po prostu urodzie - tego nie wiem. Wiem za to, że gdzie się ostatnio nie spojrzy, to w większości komedii Aniston jeśli nie gra głównej roli, to choć drugoplanową, ważną dla rozwoju wydarzeń. Nie mam jednak nic przeciwko temu, dopóki filmy z nią utrzymują dość wysoki poziom. Tak jest też z Millerami. Jej przemiana ze striptizerki w "mamuśkę z przedmieść" jest genialna. Bo w Rose nie zmienia się tylko wygląd, ale i od razu charakter. Potrafi się ona dostosować do wszystkich warunków. Stewardessa w samolocie zauważa rodzinę Millerów podczas kłótni? Nic prostszego. Złapmy się za ręce i pomódlmy o pomyślny lot, a następnie dajmy stewardessie kilka kulinarnych porad. 


Najlepiej jednak z czwórki Millerów wypadają nastolatkowie. Dzieciaki, które zostały opuszczone przez rodzinę (matka Kenny'ego wyszła na drinka i nie wraca już od tygodnia, Casey zaś uciekła z domu, nie wiemy czemu, ale możemy przypuszczać, że miała problemy z rodzicami) i pozornie nic sobie z tego nie robią, a w głębi serca właśnie tej rodziny potrzebują najbardziej. Casey buntuje się kiedy Dave i Rose dają jej kazanie, bo wróciła za późno, a oni się martwili, ale w głębi serca jej się to podoba. Czuje się ważna, doceniana, czuje, że ktoś się o nią martwi. Kenny jeszcze w domu próbował "zaprzyjaźnić się" z Davem i Casey, więc taka wycieczka tym bardziej mu się podoba.


Co mi się w tym filmie nie podobało? Poziom niektórych żartów. Gdyby je z filmu wyciąć, byłaby to wspaniała komedia o zabarwieniu sensacyjnym, którą można spokojnie zasiąść całą rodziną. Ja oglądałam ten film z rodzicami i powiem szczerze, że momentami czułam zażenowanie. Przykład? Kenny'ego ugryzła tarantula (czy inny wielki pająk). Gdzie? W przyrodzenie. Okazuje się, że u chłopaka następuje reakcja alergiczna, która sprawia, że jego członek... Powiedzmy, że nie wygląda tak jak powinien. I teraz pytanie. Po co to pokazywać? Czy nie wystarczyłoby, żeby chłopak zdjął spodnie przed resztą "rodziny", a kamera pokazała go od tyłu, dzięki czemu oni by wszystko widzieli, a my ewentualnie jego goły tyłek? Nie. Trzeba pokazać wszystko. Bo w dzisiejszych czasach w komedii musi się choć raz pojawić penis. Weźmy na ten przykład chociażby Kac Vegas w Bangkoku czy Chłopaki też płaczą (choć akurat Jason Segel ma jakieś ekshibicjonistyczne zapędy). Czy nie przesadza się z tą nagością w kinie? Szczególnie w komediach. Nie chcę czuć się zażenowana, włączając pierwszą lepszą komedię i oglądając ją z rodzicami, a tak niestety w większości wypadków jest.


Millerowie to dobra komedia. Dobra do obejrzenia z rodzeństwem czy przyjaciółmi, przy których wiecie, że nie będziecie odczuwać tego zażenowania za każdym razem kiedy Jennifer Aniston robi striptiz. Dobra do obejrzenia samemu. Raczej nie z rodzicami czy młodszym rodzeństwem (chyba, że wiecie, że takie sceny ich nie ruszają). Czy na pewno najlepsza komedia lata czy też roku? Nie wiem. Trochę komedii z tego roku, które wydają się być dobrymi filmami, do obejrzenia mi jeszcze zostało. Z pewnością jest to jednak bardzo dobry film. Gdyby tak wyrzucić z niego kilka żartów i zastąpić nieco inteligentniejszymi, byłby świetny.


Dlaczego warto obejrzeć? 
- dla dobrego aktorstwa
- dla ciekawej fabuły
- dlatego, że jest to mimo wszystko komedia zabawna, nawet (czasem) w tych żenujących momentach

Kto nie powinien oglądać? 
- komu nie podobają się filmy o humorze spod znaku Kac Vegas, itp.
- kto nie lubi się śmiać (wiecie, zmarszczki mimiczne i te sprawy :P)
- kogo drażni Sudeikis bądź Aniston (bo ich w tym filmie jest jednak najwięcej)

Ocena: 6+/10

czwartek, 12 września 2013

O sztuce, miłości i niebywałej intrydze, czyli Koneser (2013)...

Miałam iść wczoraj do kina na Granice bólu. Jednak za sprawą znajomego, pracującego w kinie i niewystarczającej liczbie chętnych na seans poszłam na Konesera. I jak najbardziej nie żałuję. 



Virgil Oldman (Geoffrey Rush - słynny logopeda z Jak zostać królem) jest właścicielem domu aukcyjnego i wspaniałym znawcą sztuki, znanym niemal na całym świecie. Virgil jest samotnikiem. Do swojego "zamkniętego świata" dopuszcza tylko wybrane osoby, a konkretnie dwie - Billa (Donald Sutherland), artystę, który podziela jego pasję oraz Roberta (Jim Sturgess), młodego mężczyznę, którego spokojnie można nazwać złotą rączką. Pewnego dnia Oldman odbiera telefon od tajemniczej młodej kobiety, Claire Ibbetson (Sylvia Hoeks), która prosi go o dokonanie wyceny spadku po rodzicach, w którego skład wchodzą meble, rzeźby, obrazy, etc. Kiedy Virgil przybywa do rezydencji Ibbetsonów nie spotyka jednak Claire. Okazuje się, że od dawna nikt jej nie widział. Dziewczyna ukrywa się gdzieś w domu, a Virgil kontaktuje się z nią jedynie za pomocą telefonu.



Koneser to film o sztuce, ale i o miłości. O miłości trudnej, bo nie dość, że starszego mężczyzny do niemal trzydziestoletniej kobiety (moja siostra siedząca obok mnie w sali kinowej co chwila komentowała, że to jest obrzydliwe), ale także miłości trudnej, bo miłości przez zamknięte drzwi. Niech Was jednak nie zwiedzie ten miłosny temat, bo to nie jest film tylko dla kobiet. Mężczyźni też znajdą tu coś dla siebie, a mianowicie intrygę, zagadkę, która wychodzi właściwie na jaw dopiero na koniec filmu. Przez cały film czujemy jakoś podskórnie, że coś jest nie tak, że coś się zaraz wydarzy, że to wszystko jest jakoś dziwnie nieprawdopodobne. Ale jednocześnie wydaje nam się, że to jeden z tych filmów, w których wszystko mamy podane na tacy, w których cały czas wiemy co się dzieje. I kiedy nareszcie następuje koniec filmu myślimy (a przynajmniej ja i moja siostra tak pomyślałyśmy): "WOW. Genialne. Co za pomysł na film.". Czytałam oczywiście opinie osób, które twierdzą jakoby wiedziały już jak się Koneser skończy w połowie filmu, i że w ogóle głupia blondynka, by się domyśliła. Proszę Was. Może i jestem blondynką, ale na pewno nie głupią. Filmów też się w życiu naoglądałam i w większości potrafię zakończenie rzeczywiście odgadnąć na długo przed końcem. Tutaj byłam zaskoczona. Ci, którzy Konesera już widzieli - czy Wy także byliście zaskoczeni? A może rzeczywiście jestem głupsza niż mi się wydaje i tylko mnie zakończenie zaskoczyło?



Aktorsko film stoi na bardzo wysokim poziomie. Powiedzmy sobie szczerze - jest to właściwie film jednego aktora, nie ma sceny, w której brakowałoby Rusha, wszystko kręci się wokół Virgila, reżyser nie zdradza nam ani jednej wyraźnej podpowiedzi co do tego, co się dzieje, kiedy Oldmana nie ma w pobliżu. Geoffrey Rush spisuje się zaś świetnie. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najlepsza rola w jakiej go widziałam (nie widziałam jeszcze wszystkich filmów z nim). Virgil Oldman jest postacią specyficzną. Ma swój własny hermetyczny świat, w którym odgradza się od innych ludzi. Ciągle widzimy go w rękawiczkach, tylko dzieła sztuki dotyka dłońmi. Kolekcjonuje obrazy - portrety kobiet, które zamyka w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju. W pokoju tym potrafi siedzieć godzinami, przyglądać się jak one "patrzą" na niego z obrazów. I choć jest to postać specyficzna, to mam wrażenie, że widzowie go polubią, może właśnie z tego powodu. Niezmiernie ważna dla filmu i ciekawa dla widza jest jego przemiana. Poznajemy Virgila jako spokojnego, statecznego człowieka, przypomina on trochę posąg, nic nie jest w stanie wytrącić go z równowagi. Claire jest pierwszą osobą, której się to udaje. Kobieta ta coś w nim zmienia, coś uwalnia. Oldman zaczyna czuć, zaczyna intensywnie wszystko przeżywać. Ułamek tej przemiany mamy zaprezentowany już w zwiastunie filmu, ciekawie jest oglądać co do tego właściwie doprowadziło.



Ale choć Virgil jest główną postacią, osobą, którą ciągle widzimy na ekranie i choć jest osobą tak specyficzną, zamkniętą w swoim własnym świecie to jednak ma przyjaciół (jeśli można tak nazwać Billy'ego i Roberta). Dwóch mężczyzn w różnym wieku (Robert jest od niego sporo młodszy, Billy jest jego rówieśnikiem bądź też jest odrobinę starszy), którym się zwierza, którym opowiada o swoich "przygodach" z Claire, którym powierza swoje sekrety, z którymi pracuje, choć robi to potajemnie. I ci dwaj panowie, Donald Sutherland i Jim Sturgess, radzą sobie w swoich rolach świetnie. Potrafią sprawić, że choć główny bohater jest postacią tak specyficzną i jednocześnie charyzmatyczną, to po seansie także pozostają w naszej pamięci. No i oczywiście Claire. W tej roli Sylvia Hoeks, Holenderka, która do tej pory grała w jakichś pomniejszych, raczej nieznanych w Polsce produkcjach. Piękna i do tego utalentowana. Sprawia, że będąc "na scenie" razem z Rushem nie ginie w jego cieniu, ale wybija się i dotrzymuje mu cały czas kroku. I nie sprawia tego tylko swoją urodą, ale grą aktorską właśnie. I choć w filmie pojawia się dosyć późno (w sensie - pokazuje swoją twarz), to naprawdę warto na nią zaczekać.



Nie można jednak pominąć warstwy artystycznej filmu. Bo poza tym, że zdjęcia Fabio Zamariona są zjawiskowe, a muzyka mistrza Ennio Morricone urzekająca to Koneser jednak opowiada pośrednio o sztuce. Niemal w każdej scenie możemy zobaczyć pięknie urządzone wnętrza, wspaniałe meble i obrazy. I choć sama sztuką się za bardzo nie interesuję, to jednak potrafię dostrzec i docenić piękno chociażby obrazów gromadzonych przez głównego bohatera. Jest w filmie scena, jakoś na początku, kiedy pierwszy raz zostajemy wpuszczeni do sekretnego pokoju Virgila, kiedy bohater siada w fotelu i przygląda się zgromadzonym portretom. Kamera pokazuje nam wtedy niemal każdy z nich, jeden po drugim. Wtedy to zauważamy, że na wszystkich są piękne kobiety. Bardziej lub mniej zakryte, ale kobiety. I wszystkie powieszone są w taki sposób, żeby spoglądały na siedzącego pośrodku pokoju tytułowego konesera. Scena nakręcona jest pięknie i choć nic się w niej nie dzieje, to oglądanie obrazów wcale nas nie nuży. Jesteśmy wręcz zauroczeni, jakby zahipnotyzowani obliczami kobiet, jedynych kobiet, na które Virgil ośmielił się kiedykolwiek podnieść wzrok. Takich scen jest w filmie więcej i między innymi dla nich warto zobaczyć ten film. Bo Koneser to film nie tylko do przeżywania, ale także do podziwiania.




Dlaczego warto obejrzeć?
- bo Virgil Oldman może być oskarową rolą Geoffrey'a Rusha
- dla pięknych obrazów, zdjęć i muzyki
- dla intrygi

Kto nie powinien oglądać?
- komu nie podobały się Dziewiąte wrota, bo to film nieco podobny
- kto nie lubi filmów artystycznych

Ocena: 9/10

sobota, 7 września 2013

Opowieść o pewnym dupku, czyli niemal świeżo po seansie Jobsa...


Nie jestem fanką Apple. Nie wiem co ludzie widzą w tym takiego wspaniałego. Może dlatego, że nigdy w życiu iPoda, iPada czy innego wyrobu firmy pana Jobsa w rękach nie miałam. Nie to, żebym nie wiedziała kim Steve Jobs jest. Widziałam nawet kilka jego przemówień jakichś. Nie zainteresowały mnie one jednak aż tak, żeby sięgnąć po jego biografię, która się jakiś czas temu ukazała. Czemu więc poszłam na film? Po pierwsze - nie miałam nic do stracenia, bo bilety miałam za darmo na dowolny film pokazywany w tym tygodniu w kinie Charlie w Łodzi. Złożyło się tak, że poszła ze mną młodsza siostra (świeża licealistka), która jest drugim powodem (a dokładnie jej wybór), dlaczego poszłam właśnie na jOBSa (czy jak to się tam pisze).



Film przedstawia fragment biografii Steve'a Jobsa mniej więcej od czasu rzucenia studiów do momentu kiedy to, pierwotnie wyrzucony z własnej firmy, zostaje poproszony o powrót na dawne stanowisko. I właściwie tyle. Ot, cała fabuła. Swoistą klamrą dla filmu są dwa wystąpienia starego Jobsa. Zaczynamy od pokazania światu iPoda, a kończymy ujęciem Jobsa nagrywającym... Właściwie nie wiem co. Dla mnie to wyglądało jak reklama, ale radiowa. Co to było, nie zostało wyjaśnione (jeśli zostało to w taki sposób, że tego nie zauważyłam).



Wielu z tych, którzy film widzieli powie, że to film dobry i że nie mam racji pisząc to co zaraz napiszę. Pamiętajcie jednak, że patrzę na film nie pod kątem jego tematu, ale pod kątem filmu samego w sobie. A ten pozostawia wiele do życzenia. Zacznijmy od samego początku. Film zaczyna się, jak już wcześniej pisałam, od pokazania światu iPoda. Następnie przenosimy się wstecz o kilkadziesiąt lat. Widzimy Jobsa na uczelni, potem w łóżku z jakąś dziewczyną. To jest jeszcze OK. Potem zaczyna się gmatwać. Bo pokazane mamy jedynie urywki z jego życia - Jobs na łące, w Indiach, w domu, w Indiach, na łące i tak w kółko przez ładnych parę minut. Kiedy się wreszcie zatrzymujemy młody Steve pracuje dla Atari i prosi o pomoc swojego dawnego przyjaciela - Steve'a Wozniaka. Nie wiemy skąd się znają, ani dlaczego zadzwonił właśnie do niego. Potem sprawy toczą się w miarę szybko. Jobs zakłada Apple. Przez mniej więcej 2/3 czasu film jest dość ciekawy. Potem robi się nudny jak flaki z olejem, a ja patrzę co chwilę na zegarek wyczekując końca.



Największym moim zarzutem wobec tego filmu jest jego fragmentaryczność. Sceny są powyrywane z kontekstu. Nie wiemy skąd Jobs zna się z Wozniakiem, jakie łączyły ich kiedyś relacje. Ostatni raz widzimy Jobsa ze swoją dziewczyną jeszcze na studiach, a tu nagle ona przychodzi do niego po kilku latach i mówi mu, że jest z nim w ciąży. No przepraszam bardzo, ale czemu? To samo z przemianą Jobsa. Zwalniają go z Apple, a kilka lat później to już niemal inny człowiek. Czemu? Co spowodowało tą przemianę? Ten kto się życiem Jobsa interesował i czytał jego biografię, nie będzie miał większego problemu z umiejscowieniem tych scen. Dla mnie, osoby, która tej biografii nie zna, brakowało wiele, ważnych dla mnie, scen.



Na plus na pewno zasługuje aktorstwo. Ashton Kutcher pokazuje w Jobsie, że właściwie to potrafi nawet nieźle grać. Jeśli włączycie sobie którąkolwiek z konferencji Steve'a Jobsa, zobaczycie, że Kutcher naśladuje go niemal we wszystkim. Niektórzy powiedzą, że to zwykłe naśladownictwo, że każdy to potrafi, ja jednak uważam, że nie dość, że Kutcher rzeczywiście wygląda jak młody Jobs, to w dodatku całkiem nieźle go gra. Podobno Aaron Sorkin przygotowuje swoją wersję filmowej biografii Steve'a Jobsa i sądzę, że Kutcher świetnie by się sprawdził w tej roli ponownie, tylko że w lepszym filmie (jakim to film napisany przez Sorkina zapewne będzie).



Co mi się jeszcze bardzo w oczy rzuciło to to, że Jobs w filmie Sterna się nie starzeje. Ciągle wygląda tak samo. Postarzony jest jedynie w pierwszej i ostatniej scenie. W pozostałych wciąż wygląda na czterdziestolatka. Nie wiem czyja to właściwie wina, bo po innych postaciach widać efekty starzenia się. Tylko Jobs pozostaje wiecznie młody. Irytowało mnie to w filmie okropnie.



Podsumowując, film o Jobsie powstał zdecydowanie za wcześnie. Mam wrażenie, że jego twórcy chcieli jak najszybciej nakręcić ten film, za jakiekolwiek pieniądze, licząc na to, że fani Apple i tak na niego pójdą. Z jednej strony mieli rację, bo film już dawno im się zwrócił. Z drugiej strony - czy nie lepiej byłoby poczekać na większe fundusze, poprawić scenariusz i zrobić film, który zamiast dwóch ciągnących się niemal w nieskończoność godzin, będzie trwał dwie, a nawet dwie i pół godziny, ale zapełnione porządnym materiałem? O Jobsie wprawdzie się sporo dowiedziałam (w większości to, że był okropnym dupkiem względem nie tylko obcych ludzi, ale także przyjaciół czy nawet rodziny), jednak wolałabym żeby przedstawione to zostało w lepszym formacie. 



Dlaczego warto zobaczyć?
- żeby sprawdzić czy Ashton Kutcher rzeczywiście potrafi grać
- żeby dowiedzieć się co nieco o twórcy Apple

Dlaczego nie warto zobaczyć?
- bo to naprawdę średni film
- bo trwa długo, a tak naprawdę niewiele treści w sobie zawiera


Ocena: 5/10

środa, 4 września 2013

Info, info, informacje... Welcome back!!! :)


Nie było mnie tu już bardzo długo. Z tego co widzę ostatni post opublikowałam 6 czerwca, czyli mniej więcej tydzień czy dwa przed sesją letnią. Sądziłam, że w wakacje będę miała więcej czasu na oglądanie filmów i seriali, czytanie książek, pisanie i ogólnie rzeczy, których raczej nie robię w ciągu roku akademickiego. Przynajmniej nie w ciągu dnia. Miałam nadrobić ogromne zaległości jakie mam właściwie ze wszystkim, a tu pupa. Okazuje się, że w ciągu wakacji człowiek (w tym przypadku ja) ma mniej czasu wolnego, a nawet jak ten czas wolny ma, to nie ma możliwości bądź siły, żeby cosik dla rozrywki własnej zrobić. I pomyśleć, że wakacje od maleńkości kojarzyły mi się z większą ilością czasu wolnego. Czemu? Nie wiem. Przejdźmy jednak do rzeczy. Rozpoczął się miesiąc wrzesień. Moje dwie najmłodsze siostry poszły już do szkoły (gimnazjum i liceum - zmiana otoczenia, etc.), więc niedługo zaczną mi się w szkołach zebrania (tak, robię w tym domu siostrom za mamusię w takich sytuacjach). Z obroną pracy licencjackiej też się jeszcze nie uporałam (taka jakaś nieporadna w tym roku jestem). W dodatku na cały miesiąc jeszcze u rodziców w domu zostaję. Czasu nie będzie więc więcej. Postanowiłam jednak (wiecie jak to z moimi postanowieniami bywa, ale tym razem obiecuję sobie i wszystkim, że wytrwam), że pisać będę częściej. Częściej nie oznacza w tym przypadku dwa razy na miesiąc, ale na przykład dwa razy na tydzień. Jak dam radę to nawet częściej. Jak nie dam rady to zapraszam na facebookafilmwebatwittera (trzeba się reklamować), żeby mnie poganiać i przypominać, że posta mam pisać. A jak ktoś konta na żadnym z wyżej wymienionych portali nie posiada to może mi także skrzynkę mailową spamować (niecoinna.m@gmail.com). Pojawią się na blogu w najbliższym czasie także nowe "kąciki". Na początek kącik serialoholika, w którym raz w tygodniu zaproponuję Wam jakiś ciekawy serial, który oglądam/oglądałam, a Wy będziecie mogli polecić mi coś co Wam się podoba/podobało. Powstanie także kącik mola książkowego, w którym raz na miesiąc zaproponuję Wam ciekawą książkę przeze mnie w ostatnim czasie czytaną. TOP10 zostanie rozbudowane. Co jeszcze? A. Zapraszam Was na stronę 104filmy, dla której także czasem tworzę. Na dziś chyba to wszystko. Jeśli macie jakieś propozycje tudzież zażalenia - pisać. Dziękuję wszystkim za uwagę. Recenzja ukaże się jeszcze dziś. Może jakieś propozycje? Coś o czym szczególnie chcielibyście przeczytać?

czwartek, 6 czerwca 2013

Watch&Review Challenge: Pewnego razu w Anatolii (2011) i Primer (2004)...

Pewnego razu w Anatolii (2011)



Grupka policjantów wraz z prokuratorem, miejscowym doktorem oraz dwójką  podejrzanych szukają miejsca ukrycia ciała zamordowanego mężczyzny. Podejrzani w gruncie rzeczy są sprawcami, byli już bowiem przesłuchiwani i przyznali się do popełnienia zbrodni. Nie wiedzą jednak, a raczej nie pamiętają gdzie ukryli ciało, gdyż byli wtedy pijani.

Pomimo wyżej przeze mnie opisanej fabuły Pewnego razu w Anatolii nie jest kryminałem, a raczej dramatem społecznym. Zbrodnia nie jest tematem filmu, ale pretekstem do spotkania się tych wszystkich osób i rozmów. A rozmawiają oni o wszystkim i w gruncie rzeczy o niczym - o życiu, rodzinie, stanie dróg, etc. Tematami niejako przewodnimi, które przewijają się przez właściwie cały film jest rozmowa o zabitym mężczyźnie oraz rozmowa prokuratora z doktorem o kobiecie, która umarła nie długo po porodzie, a na której śmierć nie znaleziono medycznego wyjaśnienia.



Pewnego razu w Anatolii jest filmem niesamowicie męczącym. W około 30. minucie doktor wypowiada słowa : "Nuda zaczyna mi doskwierać", a ja myślę: "To tak samo jak mi". Cały film trwa 2,5 godziny, więc nie dość, że właściwie nic się w nim nie dzieje, to jest on niesamowicie rozciągnięty. Film, który przez wielu okrzyknięty został najlepszym filmem 2011 roku, dla mnie był niebywałą męczarnią. Ostatnio się tak wymęczyłam oglądając Za wzgórzami, w ramach Festiwalu Kamera Akcja.




Co mi się podobało? Przez pierwszą połowę filmu ważną rolę odgrywa światło, gdyż akcja toczy się w nocy na jakimś pustkowiu. W kompletnej ciemności postaci widzimy jedynie dzięki włączonym światłom samochodów. Naszą uwagę zwraca ognisko rozpalone obok domu burmistrza. Twarze mężczyzn rozświetlają zapalone papierosy. Wszyscy zachwycają się urodą najmłodszej córki burmistrza, po tym jak ujrzeli jej piękną twarz rozświetloną światłem lampy naftowej podczas podawania herbaty. Najpiękniejszą wizualnie (dla mnie) sceną jest zbliżenie na wiszącą na ścianie, palącą się w ciemności lampę naftową.



Aktorstwo jest raczej przeciętne. Nikt się z grupy nie wyróżnia. Jeśli zwracamy uwagę na któregoś z aktorów, to ze względu na zachowanie czy to co jego bohater mówi w danym momencie, a nie ze względu na wyróżniający go talent aktorski. 

Podsumowując - Pewnego razu w Anatolii jest filmem nudnym i niebywale męczącym. Jednak jeśli szukacie filmu do podziwiania, pięknego wizualnie - to jak najbardziej polecam. Jak już wcześniej pisałam, formą Pewnego razu w Anatolii przypomina mi Za wzgórzami. Jest podobnie męczący i podobnie, w moich oczach, ratują go zdjęcia.

Ocena: 6/10



Primer (2004)



Historia rozpoczyna się w garażu, gdzie czterech mężczyzn konstruuje nowatorski technologicznie mechanizm. Częściowo przypadkowo, a połowicznie poparty wiedzą skonstruowany wynalazek pozwala bohaterom przenieść się w czasie. Ich życie diametralnie się zmienia. Mając dostęp do przyszłych notowań, zaczynają grać na giełdzie. Ale są też ciemne strony medalu - wszędzie jest pełno ich "dublerów".
opis zaczerpnięty z filmweb.pl

Powyższy opis nie oddaje właściwie tego co w filmie się naprawdę dzieje. Abe i Aaron (główni bohaterowie) początkowo budują coś bliżej nieokreślonego. Po jakimś czasie coś im z tego wynalazku wychodzi, ale jeszcze nie wiedzą co. Dopiero Abe, który miał sprawdzić do czego ów wynalazek może posłużyć, odkrywa, że jest to wehikuł, który pozwala przenosić się w przeszłość. Niestety pewien wypadek, a raczej najzwyklejsza w świecie pomyłka Aarona, prowadzi do powstania paradoksu. Od tego momentu ich życie zaczyna się zmieniać.



Mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju paradoksu dziadka (który przedstawiany był już w kinie kilkakrotnie, m.in. w Efekcie motyla czy w Częstotliwości) - jeżeli zmienimy przeszłość, zmieni się także teraźniejszość i przyszłość. Ale o ile w wyżej wymienionych przeze mnie filmach jest on pokazany w sposób zrozumiały, tak, że od razu podczas pierwszego seansu jesteśmy w stanie połączyć ze sobą wszystkie fakty i ułożyć je w porządku chronologicznym, tak w Primerze jest to niezwykle trudne. Film, po pierwszym obejrzeniu (zakładam, że w przyszłości może być ich jeszcze kilka) zrozumiałam mniej więcej do połowy. Trochę pomogły jakieś interpretacje znalezione gdzieś w internecie, które jednak były też tak zagmatwane, że przy ostatnim zdaniu nie pamiętałam już połowy z tego co przeczytałam.



To wcale nie jest tak, że film jest niezrozumiały z powodu jakichś luk w scenariuszu, bo raczej ich tam nie ma. Przydałoby się jednak ten scenariusz nieco rozbudować. Dzięki temu powstałby nam dłuższy film, ale może trochę bardziej przejrzysty dla widowni, która z fizyką ma niewiele wspólnego. Może zawinił budżet, który wyniósł jedynie 7 tys. dolarów. Może pan, który napisał scenariusz się trochę przeliczył i nie wziął pod uwagę tego, że widzowie mogą jego filmu nie zrozumieć. Może specjalnie napisał go właśnie w taki sposób, bo żeby film zrozumieć należałoby go obejrzeć kilka razy, a to równa się dodatkowym dolarom do jego kieszeni. Muszę bowiem dodać, że pan od scenariusza, a mianowicie Shane Carruth, był w tym przypadku także reżyserem, producentem, odtwórcą głównej roli, odpowiadał także za muzykę i zdjęcia. 



Mimo wszystko jest to film, który dobrze nakręcony, dobrze zagrany, inteligentny i z niebanalnym pomysłem, który szczerze polecam. Wymaga on jednak od widza poświęcenia mu całej uwagi. Nie polecam także oglądać go "na przewijaniu", bo wtedy nie zrozumie się z niego nic kompletnie. Takie filmy jak Primer pokazują, że wystarczy dobry pomysł i trochę gotówki i wszystko jest możliwe.

Ocena: 7/10

Filmy obejrzane w ramach majowego (Pewnego razu w Anatolii) i czerwcowego (Primer) wyzwania Watch&Review Challenge Group.

środa, 22 maja 2013

4. Festiwal Kamera Akcja - co się oglądało...


DZIEŃ PIERWSZY

Lore (2012)



Film otwierający tegoroczny festiwal to wizja II wojny światowej oczami dziecka. Lore to córka niemieckiego oficera. Po wojnie, kiedy jej rodzice "znikają", musi wraz z młodszym rodzeństwem dostać się do domu babci. W czasie kilkotygodniowej wędrówki przez Niemcy, dzieci poznają żydowskiego chłopca - Thomasa. Nauczona w domu, że trzeba nienawidzić Żydów, Lore gardzi nim. Z czasem jednak, zaczynają się w niej rodzić niechciane uczucia.

Lore jest niesamowitym filmem. Mnóstwo powstało filmów o II wojnie światowej, ale nie przypominam sobie, żebym widziała taki, w którym wojna jest ukazana oczami dziecka. A już na pewno nie ma filmu, który ukazywałby wojnę oczami dziecka jednego z niemieckich oficerów. W trakcie okropnie męczącej drogi do domu babci, dzieci (a w szczególności Lore, gdyż te młodsze jeszcze nie wszystko pojmują) przekonują się, że wojna wcale nie była czymś dobrym, że uwielbiany przez wszystkich Fuhrer nie miał racji, a Żydzi wcale nie są zarazą.

Urzekło mnie w tym filmie aktorstwo Saskii Rosendahl (Lore) i Kai-Petera Maliny (Thomas). Choć momentami śmieszne bądź denerwujące były ich zachowania (a raczej odgrywanych przez nich postaci). Choć w gruncie rzeczy młodzi i bez większego zaplecza filmowego w postaci wcześniejszych ról to stanęli na wysokości zadania. Poza tym film miał ciekawe zakończenie.

7/10


DZIEŃ DRUGI
Za wzgórzami (2012)



Udało mi się w tym roku obejrzeć tylko jeden film wchodzący w skład konkursu "Trzy strony zawodu krytyka" i był nim Za wzgórzami. Voichita jest dziewczyną z sierocińca, która została mniszką w żeńskim klasztorze usytuowanym na tytułowych wzgórzach. Pewnego dnia przybywa do niej przyjaciółka z sierocińca - Alina. Jej przybycie burzy dotychczasowy porządek.

Film trwa 2,5 godziny. To jego olbrzymi minus, gdyż niesamowicie się dłuży. Nie oznacza to jednak, że jest on filmem złym. Wręcz przeciwnie. Dzięki temu, że na ekranie niemal nic się nie dzieje możemy podziwiać piękne zdjęcia i wspaniały montaż. Historia opowiedziana w filmie jest za to historią ciekawą, ale nic w niej odkrywczego. Na przełomie ostatnich lat często słyszało się podobne historie (SPOILER: nieuzasadnione i nieudane egzorcyzmy).

6/10

Dom na weekend (2012)



Modelowa rodzinka: przystojny ojciec, ładna matka, przystojni synowie z ładnymi dziewczyną i żoną, fajny wnuczek. Jednak to tylko pozory. Wszyscy spotkają się w domu rodziców na weekend bożonarodzeniowy (gdyby nie powiedzieli, że to Boże Narodzenie to bym nie wiedziała - nic na to nie wskazywało). Kiedy każdy z nich postanowi wyjawić swój wielki sekret, szczęście rodzinne okaże się być bardziej kruche niż każdemu się do tej pory wydawało.

Dom na weekend to pierwszy obejrzany przeze mnie film na festiwalu, który mi się ogromnie spodobał. Nie mam do niego niemal żadnych zastrzeżeń. Aktorstwo jest dobre (choć momentami trochę sztuczne). Historia także jest ciekawie zbudowana. Ma on kilka luk w scenariuszu, ale jako całokształt był to (według mnie) jeden z najlepszych filmów na festiwalu.

8/10

Broken (2012)



Londyn. Osiedle mieszkalne. Trzy rodziny mieszkające obok siebie. Ich życia przenikają się i łączą w różny i często nieprzewidywalny sposób. Główną bohaterką filmu jest Skunk - jedenastoletnia dziewczynka chora na cukrzycę. Cała akcja krąży wokół niej i bliskich jej osób.

Po całym dniu oglądania filmów rumuńskich, niemieckich, etc. bardzo miło było usłyszeć wreszcie język angielski. Broken pokazuje, że nawet najmniejszy, niby nic nie znaczący czyn czy słowo może pociągnąć za sobą cały ciąg nieprzyjemnych wydarzeń, prowadzących do katastrofy. Trochę zawiodło mnie zakończenie. Czytałam kilka recenzji tego filmu i większości ludzi nie podobało się to nagromadzenie negatywnych wydarzeń, przez co zakończenie było dla nich niejako wytchnieniem. Dla mnie wręcz przeciwnie. Zakończenie nie pasowało mi do koncepcji całego filmu. Mimo wszystko był to jeden z najlepszych (według mnie) filmów na festiwalu.

8/10


DZIEŃ TRZECI

Oslo, 31 sierpnia (2011)


Historia chłopaka, który wychodzi z odwyku. Na zewnątrz okazuje się, że jest sam - siostra nie chce się z nim spotkać, dziewczyna nie chce go znać, przyjaciel niby jest, ale przyjaźń już nie taka sama. Wszyscy się od niego odwrócili, nie ma właściwie do czego wracać.

Film jest dobry. Tyle potrafię na jego temat powiedzieć. Spodobał mi się, choć sama nie wiem czemu. Historia głównego bohatera jakoś mnie nie dotknęła, nie przejęłam się jego losem. Podobnież, według Ani, Reprise (czyli wcześniejszy film tego reżysera) jest o wiele lepszy. Nie wiem, nie widziałam. Oslo, 31 sierpnia, jak najbardziej warto zobaczyć. Jest to świetnie pokazane studium depresji. Mnie jednak nie poruszył.

7/10

Tabu (2012)


Historia wielkiej, lecz zakazanej, miłości zrealizowana w czerni i bieli. 

Tabu to film zrealizowany przez krytyka filmowego - Miguela Gomesa. Jest w nim więc kilka chwytów kompletnie niepotrzebnych. Film podzielony jest na dwie części - pierwsza to historia umierającej staruszki, druga - opowiadana przez jej byłego kochanka, historia jej młodości. Tak jak w drugiej części, z racji na retrospekcję, czarno-biały obraz jest niejako uzasadniony, taj pierwsza część równie dobrze mogłaby być kolorowa. Właściwie, pierwszej części mogłoby w ogóle nie być, film dzięki temu byłby krótszy. Ciekawym zabiegiem jest przedstawienie części drugiej jako filmu niemego jedynie z głosem z offu opowiadającym całą historię. 

W gruncie rzeczy, Tabu to film niezły, ale długi i momentami nudnawy. Szczególnie w pierwszej części. Część druga jest już o wiele lepsza. 

6/10

Kraul (2012)


Historia romansu drobnego złodziejaszka i dziewczyny, której największym hobby jest pływanie.

Film dobry, choć nieco przewidywalny (szczególnie zakończenie). Nie rozumiem postępowania głównej bohaterki wobec chłopaka, ale czego się nie robi z miłości. Scenariusz miał kilka niedociągnięć i luk, nie przeszkadzało to jednak nie przeszkadzało to raczej w odbiorze samego filmu. Aktorstwo także nie było najgorsze. Losem głównego bohatera przejęłam się bardziej niż losem bohatera Oslo, 31 sierpnia

7/10

Side by side (2012)


Film, który polecam każdemu kto interesuje się filmem i tym jak się go robi. Nie lubię filmów dokumentalnych i raczej ich nie oglądam. Są jednak dokumenty, które są tak dobre, że nie zwraca się uwagi na to, że nie jest to film fabularny. Takim filmem był chociażby Sugar man czy Wyjście przez sklep z pamiątkami, takim filmem jest Side by side

Keanu Reeves (aktor, którego swoją drogą nie cierpię) rozmawia z reżyserami, aktorami, montażystami, producentami i innymi twórcami filmów o "przewrocie" w kinematografii, który łączy się z przemianami w technologii wykorzystywanej w produkcji filmów (chodzi przede wszystkim o cyfryzację wszystkiego). Dowiadujemy się m.in. jak działa kamera, jak kamery zmieniały się na przestrzeni lat, czy 3D rzeczywiście potrzebne jest w niemal każdym filmie, jak sprawić, że obraz na ekranie wygląda tak, jak sobie wymarzył reżyser, etc. Dzięki Side by side możemy dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy na temat produkcji filmów, posłuchać co na ten temat sądzą nasi ulubieni reżyserzy (jest ich tu mnóstwo, więc z pewnością każdy znajdzie swojego - na plakacie wymienione są tylko niektóre nazwiska), podziwiać błękitne oczy Christophera Nolana (serio, niesamowite ma te oczy, wyłączałam się za każdym razem, gdy pojawiał się na ekranie) i zmiany w zaroście Keanu Reevesa.

Side by side to najlepszy film pokazywany w trakcie festiwalu i pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana.

8/10

DZIEŃ CZWARTY

Jak spędziłem koniec lata (2010)


Dwóch mężczyzn pracuje na Arktyce przy spisywaniu odczytów. Zbliża się koniec lata, więc niedługo przypłynie po nich statek, który zabierze ich do domu. Do tego czasu może się jednak jeszcze dużo zdarzyć.

Wydawałoby się, że nic ciekawego w tym filmie się nie stanie. Nic bardziej mylnego. Film zmierza w kierunku, którego ja się nie spodziewałam. Nie chcąc zdradzić zbyt wiele, skończę na tym, że film zdecydowanie polecam. Są w nim momenty nudne, przeciągające się, jednak nie ma scen zbędnych. Piękne są w nim zdjęcia, dobre jest także aktorstwo, które przez większość czasu skupia się na Grigoriju Dobryginie. Trochę dziwne i naciągane są motywy Sergieja, ale jestem w stanie wybaczyć to na rzecz tego co dzieje się w filmie później. W przeważającej części jest to dramat, mamy tu jednak także trochę thrillera psychologicznego. Najważniejsze jest jednak to, że film potrafi utrzymać nas w napięciu do samego końca.

7/10

Ci, którzy żyją i umierają (2011)


Po 95. urodzinach dziadka Sita przypadkiem dowiaduje się, że jej dziadek był jednym z oficerów SS. Zaczyna więc prowadzić własne śledztwo, chcąc dowiedzieć się, czym tak naprawdę zajmował się dziadek.

Temat filmu, nie powiem, jest dość ciekawy. Tak jak film Lore był obrazem II WŚ widzianym oczami dzieci niemieckiego oficera, zaraz po wojnie, kiedy to dzieci miały wpojone, że wojna była dobra, Niemcy mieli rację, a Hitler był "bogiem", tak Ci, którzy żyją i umierają jest obrazem II WŚ widzianym oczami wnuczki oficera SS, kilkadziesiąt lat po wojnie, wnuczki, która wstydzi się za swojego dziadka i dlatego za wszelką cenę chce dowiedzieć się czemu robił to co robił. Niepotrzebnie jest tu wpleciony wątek miłosny (swoją drogą ciekawy jest "zbieg okoliczności", którego ja nie zauważyłam, a na który zwróciła mi uwagę Ania, a mianowicie - Niemka, wnuczka SS-mana, wiąże si z Izraelitą). Największy minus należy się niestety za aktorstwo, które jest drętwe, sztuczne i ogólnie słabe. Nie przeszkadzało to jednak tak bardzo w odbiorze filmu, jak można by się było spodziewać. Film na pewno warto zobaczyć ze względu na temat i niejako rozrachunek z przeszłością.

6/10


Nareszcie udało mi się spisać wszystko. Przepraszam, że tak chaotycznie, ale starałam się spisać moje podstawowe przemyślenia po filmie, a wyszło jak wyszło.