piątek, 11 stycznia 2013

Królewna Śnieżka i Łowca (2012)...


Królewna Śnieżka i Łowca to luźna wariacja na temat znanej bajki o Królewnie Śnieżce i Siedmiu Krasnoludkach. Mamy złą macochę, która pragnie być najpiękniejsza na świecie, mamy jej pasierbicę, która jest (ponoć) piękniejsza od niej, mamy magiczne lustro, siedmiu krasnoludków i zatrute jabłko oraz księcia (który do końca księciem nie jest, ale synem diuka). zachowane zostały więc najważniejsze, charakterystyczne dla bajki o ślicznej królewnie, fakty.



Pewnego zimowego dnia królowa wychodzi do ogrodu, aby zerwać ostatnią różę. Przypadkiem kaleczy się cierniem w palec, a trzy krople jej krwi spadają na biały śnieg. Wtedy królowa pomyślała: "Chciałabym mieć córkę, której skóra byłaby tak biała jak śnieg, usta czerwone jak krew, włosy czarne jak skrzydła kruka, a która byłaby tak silna jak ta róża". Niedługo potem rodzi się królewna, której nadano imię Śnieżka. Niestety kilka lat później królowa umiera. Wtedy na horyzoncie pojawia się Ravenna. Król zauroczony jej pięknem zapomina o żałobie i bierze ją za żonę. Ta, w trakcie nocy poślubnej, zabija męża, a królewnę każe uwięzić w wieży. Śnieżka dorasta w towarzystwie strażników i kolejnych kobiet, więzionych przez złą królową. Nic więc dziwnego, że kiedy nadarza się sposobność, szybko z wieży ucieka. Królowa posyła za nią Łowcę, aby przyprowadził ją z powrotem.



Cała historia jest zdecydowanie ciekawa, a sama bajka została ciekawie urozmaicona. Na ekranie błyszczy Charlize Theron, która swoim talentem i urodą zdecydowanie przyćmiewa młode pokolenie w osobach Kristen Stewart i Chrisa Hemswortha. Theron jest jednym z powodów, dla których warto obejrzeć ten film. Jest piękna i utalentowana. Kiedy postawić obok siebie złą królową i królewnę, z łatwością można dostrzec, że królowa jest zdecydowanie piękniejsza. Kiedy idzie do ołtarza, aż zapiera dech w piersiach. Niestety Stewart nie dorasta jej do pięt ani urodą, ani talentem. Najlepiej zagrane sceny to te, w których Theron jest sama, ewentualnie sam na sam z lustrem. Stewart drażni swoją wiecznie niezmienną miną, choć tu (cóż za zdziwienie) pokazała dwie nowe, które jednak podobne są do tej podstawowej. Hemsworth w roli Łowcy to po prostu brudny, pijany Thor z siekierką zamiast młota. Jest to po prostu mięśniak, który początkowo goni Śnieżkę na rozkaz królowej, a z czasem dzięki niej przechodzi przemianę. 



Kolejnym wielkim plusem filmu są krasnoludki, a raczej krasnoludy. W tych rolach znani i lubiani brytyjscy aktorzy: Ian McShane (Czarnobrody z Piratów z Karaibów), Bob Hoskins (uwielbiam go w Kto wrobił Królika Rogera), Ray Winstone (Infiltracja), Eddie Marsan (inspektor Lestrade z Sherlocka Holmesa), Nick Frost (świetny w Hot Fuzz), Toby Jones (ostatnio widziałam go w ciekawej roli w Igrzyskach śmierci i w Kapitanie Ameryce), Johnny Harris (znany z Doriana Graya) oraz Brian Gleeson (aktor początkujący). Krasnoludy w Królewnie Śnieżce i Łowcy są zawadiaccy, odważni, ale tęsknią za dawnym życiem, kiedy mieszkali w pięknych i bezpiecznych lasach, a ich jedynym obowiązkiem było kopanie złota.



Cały film jest utrzymany w mrocznych, ciemnych barwach co jest ciekawe tym bardziej, gdy porównamy go z filmem Mirror, mirror, który jest zdecydowanie bardziej baśniowy. Królewna Śnieżka i Łowca to raczej nie film dla małych dzieci. Dużo tu przerażających stworzeń, mrocznych obrazów, czarnych, przerażających lasów i krwawych walk. Ciekawie została rozwiązana w filmie sprawa rozmowy królowej z lustrem. Po pierwsze: lustro nie wygląda jak zwykłe lustro. Przypomina ono raczej olbrzymi złoty talerz, który jest tak wypolerowany, że można się w nim przejrzeć. Po drugie: podczas rozmowy z królową z lustra wyłania się bliżej nieokreślona postać w złocie, a raczej ze złota. Ravenna może więc rozmawiać z nim jak z człowiekiem.



Królewna Śnieżka i Łowca nie przypadła mi do gustu. Drażniąca Stewart i Hemsworth jakby przeniesiony prosto z planu Thora. Powodami, dla których warto obejrzeć ten film jest po pierwsze: inne spojrzenie na historię słynnej królewny, po drugie: boska Charlize Theron, po trzecie: krasnoludy, i po czwarte: świetna piosenka Florence and the Machine na końcu filmu. I tak samo jak zdziwiły mnie nominacje dla tego filmu do Oscarów w kategoriach najlepsze kostiumy i efekty dźwiękowe, tak zdziwił mnie brak nominacji dla tej oto piosenki...



Ocena: 5/10

środa, 9 stycznia 2013

House at the end of the street (2012)...


House at the end of the street, film, który w polskich kinach nie doczekał się jeszcze premiery, a do którego scenariusz napisał David Loucka (autor scenariusza do Domu snów, niezłego thrillera z Danielem Craigiem w roli głównej), miał być, według wszelkich opisów, przerażającym horrorem, opartym na miejscowej legendzie. Określiłabym go jednak jako thriller psychologiczny i to nawet całkiem niezły.


Historia opowiedziana w filmie oparta jest na miejskiej legendzie, jakoby pewnej nocy trzynastoletnia Claire Anne zabiła swoich rodziców i uciekła do pobliskiego lasu, w którym nadal żyje. Jedynym ocalałym jest jej starszy brat Ryan (Max Thierot), który akurat przebywał poza domem. Teraz, kilka lat po tych wydarzeniach, ponownie się tam wprowadza. Zaś do domu po drugiej stronie ulicy wprowadzają się Elissa (Jennifer Lawrence) wraz z matką Sarą (Elizabeth Shue). Wszystko zaczyna się komplikować kiedy Elissa postanawia zaprzyjaźnić się z Ryanem.


Wielkim minusem House at the end of the street jest fakt, że film naprawdę długo się rozkręca. Jednak zakończenie okazuje się być warte przeczekania pierwszej połowy, a nawet 2/3 filmu. Bardzo mocno zostają rozbudowane postacie, które przedstawiono tu z każdej możliwej strony. Nawet matka Elissy to bardzo rozbudowana postać. Poznajemy jej pobudki, powody, dla których nie ufa córce. Jest ona pełnoprawnym uczestnikiem wydarzeń, co w thrillerach i horrorach zdarza się rzadko. Zazwyczaj rodzice w takich filmach są jedynie postaciami pobocznymi, mało ważnymi dla rozwoju wydarzeń.


Wydarzenia ukazane w filmie od początku są wielką zagadką. Najpierw zastanawiamy się dlaczego właściwie Carrie Anne zabiła rodziców (swoją drogą kto daje córce imię po słynnej dziewczynie z książki Kinga, która zabiła własną matkę). Kiedy Ryan opowiada Elissie swoją historię wydaje nam się, że już poznaliśmy powód, z czasem okazuje się jednak, że bardzo się myliliśmy. Zastanawiamy się więc co tak naprawdę dzieje się za zamkniętymi drzwiami domu Ryana. I znowu. Film pokazuje nam rozwiązanie tej zagadki, które później okazuje się niesamowitym nieporozumieniem. Zaczynamy poznawać „prawdziwą prawdę” dopiero ok. 30 minut przed końcem filmu. I to nie wszystko naraz, ale fragment po fragmencie. Jednak do samego końca, aż do ostatniej sceny brakuje nam wszystkich elementów układanki. Ostatni element otrzymujemy dosłownie w ostatniej scenie przed napisami końcowymi, a wtedy wszystko w naszych głowach zaczyna układać się w całość.


Aktorstwo jest w House at the end of the street przeciętne. Prócz świetnego Thierota i niezłej Lawrence nikt się specjalnie nie wyróżnia. Nawet Elizabeth Shue, która teoretycznie mogła zaprezentować naprawdę dużo, w praktyce pokazała niewiele. Lawrence może i jest dobrą aktorką, ale tutaj tego nie pokazała. Zabrakło mi czegoś w niej samej, jak i w postaci, którą grała. Nie była jednak do końca głupią blondynką uciekającą przez las przed zabójcą, po drodze potykając się o każdy kamyk (choć raz potknęła się o własne nogi), a to się ceni. Za to Max Thierot to z pewnością aktor, którym warto się zainteresować. Grywa raczej w mało znanych produkcjach. Ma jednak wielki potencjał, żeby zostać wybitnym aktorem (ma dopiero 24 lata, więc ma na to jeszcze trochę czasu). Jego Ryan w    to rola wspaniała, zdecydowanie wybijająca się ponad wszystkich pozostałych aktorów.


House at the end of the street to zdecydowanie nie film dla każdego. Nie zrażajcie się jednak tym, że portale filmowe podają, że jest to horror. Ja z zasady nie oglądam filmów zaklasyfikowanych jako horror sama, gdyż jestem raczej bojaźliwą osobą, a ten byłam w stanie obejrzeć sama, a nawet nie mogłam doczekać się zakończenia. Jak już pisałam wcześniej jest to thriller o mocnym zabarwieniu psychologicznym, i to niezły thriller.

Ocena: 5+/10

poniedziałek, 7 stycznia 2013

A young doctor's notebook (2012)...



Czteroodcinkowy brytyjski serial A young doctor’s notebook to ekranizacja opowiadania Michaiła Bułhakowa Pamiętnik młodego lekarza. Znalazłam go przypadkiem, kiedy to, nudząc się, weszłam na stronę z serialami, szukając czegoś czym mogłabym zabić godzinkę wolnego czasu. Zobaczyłam na zdjęciu Daniela Radcliffe’a i postanowiłam spróbować. Okazało się, że jak najbardziej było warto.


A young doctor’s notebook to specyficznie opowiedziana historia młodego doktora, mężczyzny, który dopiero co skończył medycynę na Uniwersytecie w Moskwie. Serial rozpoczyna się w Moskwie w 1930 roku. Jesteśmy w mieszkaniu lekarza w momencie kiedy jest ono przeszukiwane przez żołnierzy. Nie wiemy jeszcze co takiego zrobił, możemy jedynie domyślać się, że coś złego. Doktor w szufladzie znajduje swój dawno zapomniany pamiętnik i zaczyna go czytać. Jest rok 1917. Młody lekarz zostaje wysłany do kierowania szpitalem w Muriewie. Serial ukazuje problemy chłopaka, który musi po pierwsze: przekonać do siebie (co najmniej dziwny) personel szpitala, który z uwielbieniem wspomina poprzedniego lekarza Leopolda Leopoldowicza, po drugie: przyzwyczaić się do panujących tam warunków pogodowych i tego, że najbliższa miejscowość leży pół dnia drogi od szpitala, po trzecie: przyzwyczaić się do pacjentów, którzy są nieświadomi pod względem zdrowotnym (np. rodząca kobieta, która idzie do szpitala pieszo, gdyż ojciec nie chciał dać jej konia).


Specyfika serialu polega na tym, że młody lekarz widzi i rozmawia ze starszą wersją siebie. Tamten doradza mu i choć wydarzenia te już się zdarzyły, to wydaje mu się, że mógłby jeszcze coś w młodszej wersji siebie zmienić. Niestety, nie zmienisz przeszłości i choć lekarz bardzo się stara, jego młodsza wersja popełnia te same błędy.

Serial utrzymany jest w ciemnych barwach. Jest mroczny, mnóstwo w nim krwi i makabrycznych obrazów. Nie jest to jednak horror czy nawet thriller. Mamy tu mnóstwo komedii sytuacyjnej. Scena, w której młody doktor ciągnie żołnierza po podłodze, starając się wyrwać mu ząb, jest z jednej strony makabryczna, a z drugiej przekomiczna.


W rolach głównych występują Daniel Radcliffe (Harry Potter) i John Hamm (Mad men). Radcliffe pokazuje nam na co go stać. Widać, że chce oderwać się od wizerunku małoletniego czarodzieja. Nie wybiera jednak każdej produkcji, do której go zaproszą, ale filmy, w których może pokazać umiejętności, które nabył przez osiem lat pracy z najlepszymi angielskimi aktorami. Po ośmiu latach grania w filmie rozrywkowym, przeznaczonym dla szerokiej publiczności, nie zależy mu już na popularności. Świetnym przykładem, potwierdzającym tę tezę jest właśnie serial A young doctor’s notebook, który jeśli dotrze do szerokiej publiczności to tylko za sprawą fanów dwóch aktorów, grających główne role. Dorobku Johna Hamma nie znam. Widziałam kilka filmów, w których zagrał epizodyczne role. Na Mad men nadal nie mogę znaleźć wystarczająco dużo czasu. Jest on jednak w swojej roli starszej wersji Radcliffe’a genialny. Nie przeszkadza nawet, że jeden do drugiego nie jest ni w ząb podobny, wystarczy podziwiać ich kunszt aktorski i świetną historię.


A young doctor’s notebook to cztery odcinki, każdy trwa niecałe 25 minut. Żeby go obejrzeć wystarczy więc nieco ponad godzina. Naprawdę warto poświęcić chwilę i zobaczyć ten świetny serial. Dla ułatwienia, znaleźć go możecie TUTAJ.

Ocena: 8/10

wtorek, 1 stycznia 2013

Hotel Marigold (2011)...


Co może powstać z połączenia najlepszych angielskich aktorów najstarszego żyjącego pokolenia? Majstersztyk aktorski? To na pewno. Ale czy to wystarczy żeby film uznać za dobry, a przynajmniej wart obejrzenia?



Hotel Marigold rozpoczyna się od przedstawienia bohaterów. Evelyn (Judie Dench) to kobieta, która stosunkowo nie dawno straciła męża, a razem z nim wszystkie pieniądze, a także mieszkanie. Douglas (Bill Nighy) i Jean (Penelope Wilton) Ainslie to małżeństwo, które straciło wszystkie oszczędności przez wkład w nowy interes córki. Madge (Celia Imrie) to kobieta, która miała już kilku mężów, a teraz szuka nowego. Norman (Ronald Pickup) to stary podrywacz. Niestety ciężko mu znaleźć kobietę, która nie zwracałaby uwagi na jego wiek. Gram (Tom Wilkinson) to sędzi Sądu Najwyższego, który pewnego dnia postanawia, że ma już dość takiego życia. I w końcu Muriel (Maggie Smith) - kobieta, która jest rasistką, a musi zostać wysłana do Indii na zabieg wstawienia biodra. Wszyscy oni znajdują ofertę hotelu Marigold. Jest to ładnie nazwany dom starości, jednak nie taki jaki znamy z amerykańskich filmów. Ten wygląda pięknie, wręcz zjawiskowo. Przynajmniej w ulotkach promocyjnych. Bo niestety na miejscu okazuje się, że hotel to niemal ruina, którą prowadzi szalony młody chłopak imieniem Sonny (znany ze Slumdoga Dev Patel). Pensjonariusze postanawiają coś z tym zrobić.



Film zapowiadany był wszem i wobec jako komedia. No cóż. Komedią on raczej nie jest. Określiłabym go raczej mianem komediodramatu. Przyglądamy się rozkwitającym przyjaźniom i miłościom, stratom, ale i zyskom. A wszystko to wśród emerytów. Ludzi, którzy nam młodym, wydają się starzy, zniedołężniali, niedomagający, narzekający i nie potrafiący się bawić (a może to tylko polscy emeryci?). 



Hotel Marigold został nakręcony na podstawie książki, której nie czytałam. Nie jestem więc w stanie powiedzieć czego jest za dużo, a czego brakuje. Pamiętam jednak zacięte dyskusje, jakoby film kompletnie nie oddawał książki, a raczej zmieniał diametralnie jej przesłanie. Miał on ukazywać zacofane Indie w stosunku do Anglii, która jest krajem cywilizowanym. Podobno w filmie zawarte zostały wszelkie stereotypy dotyczące Hindusów. Może nie wszystkie, ale rzeczywiście parę stereotypów się pojawiło. Były one jednak jeden po drugim obalane. Anglicy zachwalali hinduską kuchnię, krajobrazy, świątynie. Hotel Marigold w pewnym stopniu (małym, ale zawsze) przybliża nam kulturę Indii. 



Co było w tym filmie wspaniałe to, jak wspomniałam już na początku, aktorstwo. Do filmu zebrani zostali jedni z najlepszych angielskich aktorów, co zdecydowanie wpływa na odbiór filmu. Mamy więc wspaniałą, uwielbianą przeze mnie, w szczególności za rolę M w kolejnych filmach z serii o Jamesie Bondzie, Judie Dench. Dench jest jak zawsze damą. Piękną kobietą, która stara się poradzić sobie z przeciwnościami losu, jednocześnie pozostając wytworną Brytyjką. Jest także słynna profesor McGonagall z serii o Harrym Potterze, czyli Maggie Smith. Jej rola była fantastyczna. Zdecydowanie najlepsza ze wszystkich. Jest ona niezwykle przekonująca w swojej nienawiści do każdego człowieka o innym kolorze skóry niż biały. Kolejny aktor, którego podziwiam, choć absolutnie go nie lubię, to Bill Nighy. Jak zwykle, niesamowicie oddał nam charakter, wnętrze swojej postaci. Jednak młode pokolenie także nie wypada najgorzej przy starych wyjadaczach. Szczerze podziwiam Deva Patela za rolę szalonego chłopaka z wizją w tym filmie. 



Było kilka rzeczy, które mi się w tym filmie nie trzymały kupy, a także kilka, które były mało logiczne. Przede wszystkim przemiana Muriel. Zdecydowanie zbyt szybka. Rozumiem, że mamy ograniczony czas w filmie, ale żeby zmienić aż tak diametralnie swój charakter nie wystarczy taka "drobnostka" jaka została w filmie ukazana. Za to nie trzymało mi się kupy, co zauważył mój tata (może i błędnie, nie znam perfekcyjnie indyjskiej kultury), że w Indiach, po śmierci męża, kobieta wtrącała się do każdej sprawy i rządziła swoim synem. Zawsze wydawało mi się, że kobiety nie mają zbyt wiele do powiedzenia, szczególnie po śmierci męża (może jestem w błędzie, jeśli tak - niech mnie ktoś z niego wyprowadzi). 



Hotel Marigold zawiódł moje oczekiwania. Spodziewałam się czegoś znacznie lepszego pod względem historii. Nie był także śmieszny. Nie powiem, że w ogóle, bo skłamię, było kilka żartów sytuacyjnych, ale ten kto zaliczył ten film do komedii grubo się pomylił. Jest to jednak, z pewnością, film wart zobaczenia. Przynajmniej ze względu na wyśmienite aktorstwo.

Ocena: 5/10

Podsumowanie roku 2012...

Choć swojego bloga założyłam jeszcze w 2011 roku, to jednak na poważnie zajęłam się pisaniem dopiero w 2012. Zaczęłam oglądać więcej filmów, częściej chodzić do kina i starałam się jak najczęściej dodawać recenzje. Było jak było. Niektóre miesiące wypadały lepiej, inne gorzej, chciałam jednak dodać przynajmniej jedną recenzję miesięcznie. Nie wyszło jedynie w kwietniu. Pozyskałam nowych czytelników. Nie jest ich wielu, ale wyszłam z założenia, że nie będzie tu nikogo, więc te kilka osób jest dla mnie już sukcesem. Pod koniec roku założyłam także fanpage mojego bloga na facebooku (TUTAJ). 

W lipcu przystąpiłam do akcji 104 filmy. Licząc tylko filmy, które w 2012 roku obejrzałam po raz pierwszy, widziałam 233 filmy (moja lista TUTAJ), z czego 57 było wyprodukowanych w 2012 roku. Jeżeli dodałabym filmy, które oglądałam po raz któryś z rzędu (np. trylogia Władcy Pierścieniu, Jak wytresować smoka, Eragon, Hot Rod, Gorączka sobotniej nocy, Pulp Fiction, Vicky Cristina Barcelona, etc.) prawdopodobnie doszłoby do potrojenia liczby 104. Akcję tę mam zamiar kontynuować także w roku 2013, tym razem wpisując na nią każdy obejrzany przeze mnie film.

Mniej więcej w tym samym czasie dołączyłam do inicjatywy 52 książki. Niestety udało mi się w ubiegłym roku przeczytać w całości jedynie 32 książki (moja lista TUTAJ). Inicjatywę tę rozpoczynam także w tym roku, mając nadzieję, że wraz z dużą ilością oglądanych filmów, zwiększy się także lista przeczytanych książek. 

W roku 2012 na moim blogu pojawiło się 38 postów w tym: 39 recenzji filmów (niektóre posty zawierały recenzję więcej niż jednego filmu), 1 recenzja książki, 2 recenzje seriali. W kinie zobaczyłam 36 filmów. Byłam także na 3 maratonach filmowych. Dołączyłam do Dyskusyjnego Klubu Filmowego działającego niedaleko mojego aktualnego miejsca zamieszkania. Swoją pasję zbierania ulotek filmowych zaczęłam dzielić z innymi, którzy także się tym zajmują.

Postanowienia na rok 2013
Jak już pisałam wyżej, zamierzam nadal kontynuować inicjatywy 104 filmy i 52 książki

Moim najważniejszym postanowieniem jest częstsze pisanie na blogu. Możliwe, że nie długo będę miała założony internet w mieszkaniu, więc będzie to jak najbardziej sprzyjało częstszym recenzjom. 

Mam zamiar zmienić także aktualny wygląd mojego bloga, bo choć lubię minimalizm, to jednak wydaje mi się on być nieco "posępny". 

Oczywiście, moim najważniejszym celem jest zdobycie szerszej rzeszy czytelników, chociaż nawet gdyby nikt mojego bloga nie czytał, to i tak bym pisała.

W minionym roku zaniedbałam nieco starsze produkcje. W roku 2013 mam zamiar to nadrobić zaczynając od tych z lat 50.-90.


To by było na razie na tyle. Późnym wieczorem ukaże się recenzja. Jeszcze nie wiem jakiego filmu (może wy macie jakiś pomysł?), ale jako, że już jutro wracam do mieszkania bez internetu to chciałabym dodać coś na czas rozłąki :)