środa, 22 maja 2013

4. Festiwal Kamera Akcja - co się oglądało...


DZIEŃ PIERWSZY

Lore (2012)



Film otwierający tegoroczny festiwal to wizja II wojny światowej oczami dziecka. Lore to córka niemieckiego oficera. Po wojnie, kiedy jej rodzice "znikają", musi wraz z młodszym rodzeństwem dostać się do domu babci. W czasie kilkotygodniowej wędrówki przez Niemcy, dzieci poznają żydowskiego chłopca - Thomasa. Nauczona w domu, że trzeba nienawidzić Żydów, Lore gardzi nim. Z czasem jednak, zaczynają się w niej rodzić niechciane uczucia.

Lore jest niesamowitym filmem. Mnóstwo powstało filmów o II wojnie światowej, ale nie przypominam sobie, żebym widziała taki, w którym wojna jest ukazana oczami dziecka. A już na pewno nie ma filmu, który ukazywałby wojnę oczami dziecka jednego z niemieckich oficerów. W trakcie okropnie męczącej drogi do domu babci, dzieci (a w szczególności Lore, gdyż te młodsze jeszcze nie wszystko pojmują) przekonują się, że wojna wcale nie była czymś dobrym, że uwielbiany przez wszystkich Fuhrer nie miał racji, a Żydzi wcale nie są zarazą.

Urzekło mnie w tym filmie aktorstwo Saskii Rosendahl (Lore) i Kai-Petera Maliny (Thomas). Choć momentami śmieszne bądź denerwujące były ich zachowania (a raczej odgrywanych przez nich postaci). Choć w gruncie rzeczy młodzi i bez większego zaplecza filmowego w postaci wcześniejszych ról to stanęli na wysokości zadania. Poza tym film miał ciekawe zakończenie.

7/10


DZIEŃ DRUGI
Za wzgórzami (2012)



Udało mi się w tym roku obejrzeć tylko jeden film wchodzący w skład konkursu "Trzy strony zawodu krytyka" i był nim Za wzgórzami. Voichita jest dziewczyną z sierocińca, która została mniszką w żeńskim klasztorze usytuowanym na tytułowych wzgórzach. Pewnego dnia przybywa do niej przyjaciółka z sierocińca - Alina. Jej przybycie burzy dotychczasowy porządek.

Film trwa 2,5 godziny. To jego olbrzymi minus, gdyż niesamowicie się dłuży. Nie oznacza to jednak, że jest on filmem złym. Wręcz przeciwnie. Dzięki temu, że na ekranie niemal nic się nie dzieje możemy podziwiać piękne zdjęcia i wspaniały montaż. Historia opowiedziana w filmie jest za to historią ciekawą, ale nic w niej odkrywczego. Na przełomie ostatnich lat często słyszało się podobne historie (SPOILER: nieuzasadnione i nieudane egzorcyzmy).

6/10

Dom na weekend (2012)



Modelowa rodzinka: przystojny ojciec, ładna matka, przystojni synowie z ładnymi dziewczyną i żoną, fajny wnuczek. Jednak to tylko pozory. Wszyscy spotkają się w domu rodziców na weekend bożonarodzeniowy (gdyby nie powiedzieli, że to Boże Narodzenie to bym nie wiedziała - nic na to nie wskazywało). Kiedy każdy z nich postanowi wyjawić swój wielki sekret, szczęście rodzinne okaże się być bardziej kruche niż każdemu się do tej pory wydawało.

Dom na weekend to pierwszy obejrzany przeze mnie film na festiwalu, który mi się ogromnie spodobał. Nie mam do niego niemal żadnych zastrzeżeń. Aktorstwo jest dobre (choć momentami trochę sztuczne). Historia także jest ciekawie zbudowana. Ma on kilka luk w scenariuszu, ale jako całokształt był to (według mnie) jeden z najlepszych filmów na festiwalu.

8/10

Broken (2012)



Londyn. Osiedle mieszkalne. Trzy rodziny mieszkające obok siebie. Ich życia przenikają się i łączą w różny i często nieprzewidywalny sposób. Główną bohaterką filmu jest Skunk - jedenastoletnia dziewczynka chora na cukrzycę. Cała akcja krąży wokół niej i bliskich jej osób.

Po całym dniu oglądania filmów rumuńskich, niemieckich, etc. bardzo miło było usłyszeć wreszcie język angielski. Broken pokazuje, że nawet najmniejszy, niby nic nie znaczący czyn czy słowo może pociągnąć za sobą cały ciąg nieprzyjemnych wydarzeń, prowadzących do katastrofy. Trochę zawiodło mnie zakończenie. Czytałam kilka recenzji tego filmu i większości ludzi nie podobało się to nagromadzenie negatywnych wydarzeń, przez co zakończenie było dla nich niejako wytchnieniem. Dla mnie wręcz przeciwnie. Zakończenie nie pasowało mi do koncepcji całego filmu. Mimo wszystko był to jeden z najlepszych (według mnie) filmów na festiwalu.

8/10


DZIEŃ TRZECI

Oslo, 31 sierpnia (2011)


Historia chłopaka, który wychodzi z odwyku. Na zewnątrz okazuje się, że jest sam - siostra nie chce się z nim spotkać, dziewczyna nie chce go znać, przyjaciel niby jest, ale przyjaźń już nie taka sama. Wszyscy się od niego odwrócili, nie ma właściwie do czego wracać.

Film jest dobry. Tyle potrafię na jego temat powiedzieć. Spodobał mi się, choć sama nie wiem czemu. Historia głównego bohatera jakoś mnie nie dotknęła, nie przejęłam się jego losem. Podobnież, według Ani, Reprise (czyli wcześniejszy film tego reżysera) jest o wiele lepszy. Nie wiem, nie widziałam. Oslo, 31 sierpnia, jak najbardziej warto zobaczyć. Jest to świetnie pokazane studium depresji. Mnie jednak nie poruszył.

7/10

Tabu (2012)


Historia wielkiej, lecz zakazanej, miłości zrealizowana w czerni i bieli. 

Tabu to film zrealizowany przez krytyka filmowego - Miguela Gomesa. Jest w nim więc kilka chwytów kompletnie niepotrzebnych. Film podzielony jest na dwie części - pierwsza to historia umierającej staruszki, druga - opowiadana przez jej byłego kochanka, historia jej młodości. Tak jak w drugiej części, z racji na retrospekcję, czarno-biały obraz jest niejako uzasadniony, taj pierwsza część równie dobrze mogłaby być kolorowa. Właściwie, pierwszej części mogłoby w ogóle nie być, film dzięki temu byłby krótszy. Ciekawym zabiegiem jest przedstawienie części drugiej jako filmu niemego jedynie z głosem z offu opowiadającym całą historię. 

W gruncie rzeczy, Tabu to film niezły, ale długi i momentami nudnawy. Szczególnie w pierwszej części. Część druga jest już o wiele lepsza. 

6/10

Kraul (2012)


Historia romansu drobnego złodziejaszka i dziewczyny, której największym hobby jest pływanie.

Film dobry, choć nieco przewidywalny (szczególnie zakończenie). Nie rozumiem postępowania głównej bohaterki wobec chłopaka, ale czego się nie robi z miłości. Scenariusz miał kilka niedociągnięć i luk, nie przeszkadzało to jednak nie przeszkadzało to raczej w odbiorze samego filmu. Aktorstwo także nie było najgorsze. Losem głównego bohatera przejęłam się bardziej niż losem bohatera Oslo, 31 sierpnia

7/10

Side by side (2012)


Film, który polecam każdemu kto interesuje się filmem i tym jak się go robi. Nie lubię filmów dokumentalnych i raczej ich nie oglądam. Są jednak dokumenty, które są tak dobre, że nie zwraca się uwagi na to, że nie jest to film fabularny. Takim filmem był chociażby Sugar man czy Wyjście przez sklep z pamiątkami, takim filmem jest Side by side

Keanu Reeves (aktor, którego swoją drogą nie cierpię) rozmawia z reżyserami, aktorami, montażystami, producentami i innymi twórcami filmów o "przewrocie" w kinematografii, który łączy się z przemianami w technologii wykorzystywanej w produkcji filmów (chodzi przede wszystkim o cyfryzację wszystkiego). Dowiadujemy się m.in. jak działa kamera, jak kamery zmieniały się na przestrzeni lat, czy 3D rzeczywiście potrzebne jest w niemal każdym filmie, jak sprawić, że obraz na ekranie wygląda tak, jak sobie wymarzył reżyser, etc. Dzięki Side by side możemy dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy na temat produkcji filmów, posłuchać co na ten temat sądzą nasi ulubieni reżyserzy (jest ich tu mnóstwo, więc z pewnością każdy znajdzie swojego - na plakacie wymienione są tylko niektóre nazwiska), podziwiać błękitne oczy Christophera Nolana (serio, niesamowite ma te oczy, wyłączałam się za każdym razem, gdy pojawiał się na ekranie) i zmiany w zaroście Keanu Reevesa.

Side by side to najlepszy film pokazywany w trakcie festiwalu i pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana.

8/10

DZIEŃ CZWARTY

Jak spędziłem koniec lata (2010)


Dwóch mężczyzn pracuje na Arktyce przy spisywaniu odczytów. Zbliża się koniec lata, więc niedługo przypłynie po nich statek, który zabierze ich do domu. Do tego czasu może się jednak jeszcze dużo zdarzyć.

Wydawałoby się, że nic ciekawego w tym filmie się nie stanie. Nic bardziej mylnego. Film zmierza w kierunku, którego ja się nie spodziewałam. Nie chcąc zdradzić zbyt wiele, skończę na tym, że film zdecydowanie polecam. Są w nim momenty nudne, przeciągające się, jednak nie ma scen zbędnych. Piękne są w nim zdjęcia, dobre jest także aktorstwo, które przez większość czasu skupia się na Grigoriju Dobryginie. Trochę dziwne i naciągane są motywy Sergieja, ale jestem w stanie wybaczyć to na rzecz tego co dzieje się w filmie później. W przeważającej części jest to dramat, mamy tu jednak także trochę thrillera psychologicznego. Najważniejsze jest jednak to, że film potrafi utrzymać nas w napięciu do samego końca.

7/10

Ci, którzy żyją i umierają (2011)


Po 95. urodzinach dziadka Sita przypadkiem dowiaduje się, że jej dziadek był jednym z oficerów SS. Zaczyna więc prowadzić własne śledztwo, chcąc dowiedzieć się, czym tak naprawdę zajmował się dziadek.

Temat filmu, nie powiem, jest dość ciekawy. Tak jak film Lore był obrazem II WŚ widzianym oczami dzieci niemieckiego oficera, zaraz po wojnie, kiedy to dzieci miały wpojone, że wojna była dobra, Niemcy mieli rację, a Hitler był "bogiem", tak Ci, którzy żyją i umierają jest obrazem II WŚ widzianym oczami wnuczki oficera SS, kilkadziesiąt lat po wojnie, wnuczki, która wstydzi się za swojego dziadka i dlatego za wszelką cenę chce dowiedzieć się czemu robił to co robił. Niepotrzebnie jest tu wpleciony wątek miłosny (swoją drogą ciekawy jest "zbieg okoliczności", którego ja nie zauważyłam, a na który zwróciła mi uwagę Ania, a mianowicie - Niemka, wnuczka SS-mana, wiąże si z Izraelitą). Największy minus należy się niestety za aktorstwo, które jest drętwe, sztuczne i ogólnie słabe. Nie przeszkadzało to jednak tak bardzo w odbiorze filmu, jak można by się było spodziewać. Film na pewno warto zobaczyć ze względu na temat i niejako rozrachunek z przeszłością.

6/10


Nareszcie udało mi się spisać wszystko. Przepraszam, że tak chaotycznie, ale starałam się spisać moje podstawowe przemyślenia po filmie, a wyszło jak wyszło.

środa, 15 maja 2013

4. Festiwal Kamera Akcja - o czym się mówiło



W dniach 9-12 maja w  Łódzkim Domu Kultury odbył się 4. Festiwal Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja. Brałam w nim udział po raz drugi. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ten rok był zdecydowanie lepszy pod każdym względem. Po pierwsze - budynek ŁDK-u okazał się być idealnym miejscem na tego typu imprezę. Choć z zewnątrz może nie wygląda to wewnątrz jest on niesamowicie odnowiony i unowocześniony. Po drugie - filmy pokazane w tym roku to w przeważającej części kino ambitne, stojące na bardzo wysokim poziomie. Po trzecie - zaproszeni goście okazali się być ludźmi jak najbardziej kompetentnymi, dzięki czemu spotkania z nimi i panele dyskusyjne były spotkaniami nie tylko przyjemnymi, ale w gruncie rzeczy także pouczającymi.

Wirujący tekst. O stylu w krytyce filmowej.
Goście: Michał Oleszczyk, Łukasz Maciejewski, Kamila Żyto, Jacek Rakowiecki



Pierwszy panel dyskusyjny odbył się jeszcze przed oficjalnym otwarciem festiwalu. Zaproszeni goście wraz z moderatorem dyskusji Michałem Pabisiem-Orzeszyną wypowiadali się na temat stylu w krytyce filmowej. Przez wielość dygresji (przede wszystkim Jacka Rakowieckiego) dyskutanci odeszli jednak od tematu tak daleko, że właściwie o stylu dowiedzieliśmy się niewiele. W odpowiedzi na pytanie czy możemy w ogóle mówić o stylu krytyka filmowego, dowiedzieliśmy się, że oczywiście, każdy ma swój styl pisania, a wykształcić go możemy jedynie poprzez czytanie - przede wszystkim rzeczy ambitnych ("czytać, czytać, czytać" jak to powiedział Jacek Rakowiecki). Pamiętać należy także o tym, aby styl dostosować do tego gdzie nasz tekst jest publikowany - inaczej będzie to wyglądało w gazecie, inaczej w internecie, a inaczej w radiu. Poza tym (za sprawą przede wszystkim Michała Oleszczyka i Jacka Rakowieckiego) dowiedzieliśmy się trochę o pracy redaktora gazety. Oleszczyk idąc za modelem amerykańskim bronił tezy jakoby redaktor powinien z piszącymi dla niego nawiązać kontakt w postaci odpowiadania na nadesłane prace oraz dyskutowania na ich temat. Jacek Rakowiecki bronił zaś redaktorów, tłumacząc brak owego kontaktu brakiem czasu u cięciami spowodowanymi kryzysem w branży prasowej. Dzięki pytaniom z widowni Łukasz Maciejewski miał szansę obronić się i niejako wytłumaczyć z tego co na jego temat powiedziała w wywiadzie dla majowego numeru Filmu Danuta Szaflarska. W gruncie rzeczy dyskusja wydała mi się mało efektywna i mało na temat (choć z pewnością dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy). Poza tym brak jej było swoistego podsumowania, prawdopodobnie z braku czasu (dyskusja się trochę przeciągnęła i za chwilę rozpoczynało się otwarcie festiwalu) oraz (w moim mniemaniu) z powodu niewiedzy jak właściwie taką dyskusję podsumować.


Ostatni fotel po prawej stronie.
Spotkanie z Michałem Oleszczykiem.



Kiedy zobaczyłam w programie festiwalu spotkanie z numerem 1 na mojej liście ulubionych krytyków filmowych, nie mogłam się na nie nie zapisać. Spotkanie było niezwykle przyjemne. Michał Oleszczyk opowiedział kilka anegdot ze swojego "filmowego" życia. Historię o krytyku filmowym, którego on sam w młodości wielbił (Janie Olszewskim), spotkaniu z nim oraz obaleniu swojego idola. O genezie nazwy swojego bloga (okazuje się, że było to miejsce, które Olszewski zawsze zajmował w kinie). Zwrócił uwagę na to, że w Polsce nie da się utrzymać z krytyki filmowej, a co za tym idzie, trzeba robić dodatkowo coś innego. Chwilę mówił także o tym, co zaznaczył już poprzedniego dnia na panelu dyskusyjnym, a mianowicie relacji redaktor - dziennikarz - jak to wygląda w Polsce, a jak w Ameryce (czyli jak w Polsce wyglądać powinno). Podsumowując, moje zdanie na temat Oleszczyka nadal pozostaje niezmienne - jest to świetny krytyk i jednocześnie niesamowity człowiek, którego naprawdę warto spotkać, więc jeżeli tylko trafi Wam się taka okazja to polecam.

RecenzNET. Nowa krytyka filmowa
Goście: Tomasz Raczek, Anna Tatarska, Magdalena Felis


O krytyce ogólnie. Najpierw goście porozmawiali chwilę o krytyce w telewizji, a dokładnie o programach, które serwuje nam chyba przede wszystkich stacja alekino+, gdzie kilkoro ludzi dyskutuje przez ok. 15-20 minut na temat filmu, który za chwilę obejrzymy. Dawniej w Polsce mieliśmy Perły z lamusa prowadzone przez Zygmunta Kałużyńskiego i Tomasza Raczka. Goście niemal jednogłośnie doszli do wniosku, że dziś nie ma miejsca w telewizji na tego typu programy. Ludzie najzwyczajniej w świecie nie chcą ich oglądać. Dyskusją całkowicie zawładnął Tomasz Raczek. Mówił o tym, że na studiach filmoznawczych powinno wprowadzić się zajęcia z impostacji głosu czy dykcji, o sposobie zachowywania się przed kamerą. Zwrócił uwagę na to, że polscy krytycy z zasady nie oglądają polskiego kina, przez co jest ono coraz gorsze (Raczek uważa bowiem, że nie miał kto powiedzieć twórcom co zrobili źle, przez co nie uczą się na swoich błędach). Wspomniany został oczywiście słynny film Kac Wawa (którego jeszcze nie widziałam, ciągle się do niego zabieram, ale jakoś zawsze brakuje czasu), Sławomir Idziak broniący Bitwy Warszawskiej oraz utworzenie Złotych Węży. Był to, według mnie, najlepszy panel dyskusyjny podczas festiwalu. Głównie jednak przez postać Tomasza Raczka, który zdecydowanie zawładnął "sceną".

Jak nie mieć kaca (po Wawie)?
Warsztaty z Tomaszem Raczkiem


Zapisanie się na warsztaty z Tomaszem Raczkiem było chyba moim najlepszym wyborem jeżeli chodzi o tegoroczny festiwal. Tomasz Raczek jest niezwykle fascynującą osobą z własnym pomysłem na siebie i przyszłą krytykę filmową, funkcjonującą na wielu polach "medialnych". Możemy go bowiem oglądać w telewizji w Weekendowym Magazynie Filmowym, jest redaktorem naczelnym miesięcznika FILM, a jeżeli chodzi o swoistą krytykę filmową, jego wypowiedzi na temat filmów można przeczytać na facebooku czy posłuchać na stronie orange (najnowszy odcinek TUTAJ). Według Tomasza Raczka krytyka filmowa jest służbą wobec widzów. Krytyk jest po to, żeby pomóc widzom w selekcji, dlatego też powinien (a nawet musi) oglądać wszystkie filmy, nawet te złe. Według niego krytyk powinien być bardzo szeroko wykształcony, orientować się dobrze zarówno w literaturze, muzyce czy sztuce. W przeciwnym razie można nie dostrzec odniesień, które zostały umieszczone w filmie. Poza tym na pierwsze miejsce Raczek wysuwa bycie wszechstronnym medialnie. Według niego krytyk powinien jednakowo dobrze działać w piśmie i w głosie. Warsztaty były genialne, więc jeżeli tylko będziecie mieli okazję, zachęcam Was do spotkania z Tomaszem Raczkiem.

Powiązania dystrybucji z krytykami filmowymi
Goście: Anna Wróblewska, Marcin Adamczak, Marcin Pieńkowski

Podczas ostatniego panelu wystąpiły osoby mniej znane (przynajmniej mi), gdyż odpowiedzialne przede wszystkim za festiwale (oprócz Marcina Adamczaka, który jest autorem książki Globalne Hollywood). Okazuje się, że istnieją tylko dwa badania badające preferencje widowni (badanie Orange oraz Research & Development Production). Badania te dowodzą, że Polacy do kina wybierają się najchętniej na filmy amerykańskie, a na drugim miejscu filmy polskie. Na trzecim i czwartym miejscu znalazły się filmy brytyjskie i francuskie, a dalej wszelkie inne europejskie kino. Marcin Adamczak zauważył, że podobnie jest w pozostałych europejskich krajach, tzn. większość ludzi na pierwszym miejscu wybiera kino amerykańskie (gdyż takich filmów jest w kinach zdecydowanie najwięcej), a na miejscu drugim kino rodzime. Powiedziano także trochę o finansowych wpływach z biletów (50-60% co roku zdobywa kino amerykańskie, zaś kino polskie w granicach 10-30%). Wskazano na problemy w rozstrzyganiu jakiej narodowości jest film (okazuje się, że są na to jakieś systemy punktowe, podliczające jakiej narodowości jest ekipa filmowa oraz skąd pochodzą pieniądze finansujące film). Zwrócono uwagę na to, że wszelakiego rodzaju koprodukcje mogą być szansą dla polskiego filmu za granicą. Dużo mówiono o dystrybucji i reklamie. Trochę za mało o drugiej części tematu czyli krytykach. Najważniejsze wnioski dotyczące krytyki filmowej to - pozytywne recenzje raczej nie pomagają filmowi, ale negatywne zawsze mu szkodzą oraz młodych krytyków powinno się szkolić w kierunku kina gatunkowego.

Oprócz opisanych przeze mnie spotkań odbyło się także spotkanie z Tomaszem Raczkiem w pobliskiej kawiarni, spotkanie z Barbarą Białowąs (które swoją drogą słyszałam, że było okropne), spacer po filmowej Łodzi oraz mnóstwo innych spotkań i warsztatów. Było jednak tyle wspaniałych filmów do obejrzenia, że trudno było się zdecydować na co w gruncie rzeczy się wybrać.

To tyle na dzisiaj jeżeli chodzi o spotkania i dyskusje. Jeszcze w tym tygodniu postaram się przybliżyć Wam nieco filmy, na których byłam (a było ich aż, a może tylko, dziesięć).


środa, 1 maja 2013

Holy motors (2012)...

Recenzja może zawierać śladowe ilości spoilerów, które jednak nie powinny przeszkadzać w odbiorze filmu :) 


Film rozpoczyna się ujęciem śpiącej w kinie widowni. Po chwili przenosimy się do bliżej nieokreślonego pokoju. Reżyser filmu, Leos Carax, budzi się jakby z koszmaru, wstaje i podchodzi do ściany. Palcem, który jest jednocześnie kluczem, otwiera drzwi ukryte gdzieś za tapetą. Jego koszmar ciągnie się dalej – reżyser stoi na balkonie widowni w kinie i patrzy na siedzących niżej ludzi. Film ma budowę klamrową – zaczyna i kończy się motywem snu.


O czym jest Holy motors? Główny bohater – monsieur Oskar (w tej roli genialny Denis Lavant) – jeździ po Paryżu, wyjętą wprost z Cosmopolis, białą limuzyną. W ciągu dnia odbywa mnóstwo spotkań – jedno po drugim, właściwie bez dłuższej chwili wytchnienia. Spotkania, to jego kolejne prace, role, w które Oskar się wciela. Role te dzielą film na sekwencje, które razem tworzą film wielogatunkowy. Mamy tu po trochu wszystkiego – trochę dramatu (sekwencja z żebraczką, ojcem i córką bądź umierającym wujkiem), science-fiction (Oskar jako aktor morion picture), teledysku (akordeonista), musicalu i romansu (fragment ze spotkaną przypadkiem dawną miłością). Poszczególne sekwencje przerywane są krótkimi scenami rozgrywającymi się w limuzynie. I podobnie jak w Cosmopolis, tak i w Holy motors, limuzyna jest dla Oskara niczym dom – to tu znajdują się wszystkie potrzebne mu rzeczy, tutaj je, śpi i przygotowuje się do kolejnych spotkań.


Monsieur Oskar jest w gruncie rzeczy aktorem, który w swoich kolejnych pracach-spotkaniach wciela się w kolejne role: starej żebraczki, aktora morion Picture, pana Merde (cokolwiek to oznacza, nie widziałam poprzednich filmów Caraxa, więc nie wiem dlaczego tak, a nie inaczej się ta postać nazywa), ojca odbierającego córkę z imprezy, akordeonisty, mordercy i ofiary, umierającego wujka, dawnego kochanka (choć to nie do końca jest rola, raczej przypadkowe spotkanie z dawną miłością – na ile jest ono prawdą, a na ile fikcją, możemy się tylko domyślać) oraz głowę rodziny małp. Oskar jest wręcz ucieleśnieniem aktora – nawet zabity, nie umiera. Zapytany przez pracodawcę, dlaczego wciąż pracuje „w swoim fachu” odpowiada, że dla „piękna samego aktu”. Podobnie my w swoim codziennym życiu odgrywamy różne role i przywdziewamy na twarz symboliczne maski – inną dla rodziny, inną dla przyjaciół, etc.


W Cosmopolis bohater grany przez Roberta Pattinsona zastanawia się, gdzie znajdują się wszystkie limuzyny w nocy, gdy nikt nimi nie jeździ. Holy motors daje nam na to pytanie odpowiedź – limuzyny, którymi jeżdżą ludzie podobni Oskarowi, śpią (i to w znaczeniu dosłownym) w zamkniętym parkingu o nazwie Holy motors.

Co mnie w filmie uwiodło? Po pierwsze aktorstwo. Nie oszukujmy się – jest to sztuka jednego aktora. Wszyscy pozostali to jedynie tło. Poza głównym bohaterem są tylko trzy osoby, na które w jakimkolwiek stopniu zwraca się uwagę: szofer (czy powinnam raczej powiedzieć szoferka?) Oskara – Celine (Edith Scob), dziwna (aczkolwiek urzekająca) modelka – Kay M (nie lubiana przeze mnie Eva Mendes) oraz dawna miłość (i koleżanka po fachu) Oskara – Eva Grace (Kylie Minogue). To Oskar jest najważniejszą w filmie postacią i (chcąc, nie chcąc) to właśnie on jest cały czas w centrum naszej uwagi. A Denis Lavant w tej roli jest genialny. Zauważyć należy, że w gruncie rzeczy nie jest to jedna rola, a raczej 8 (czy 9, nie wiem, zgubiłam już rachubę). I w każdej jest tak samo przekonujący. Gdybyśmy nie widzieli jak się przebiera i jak wysiada z limuzyny w drodze na kolejne spotkanie, to w kilku rolach moglibyśmy go nie poznać. Co przenosi nas do punktu drugiego, a mianowicie – charakteryzacji. W dzisiejszych czasach nie jest wielkim problemem sprawić, żeby ktoś wyglądał starzej, młodziej, dorobić mu bliznę czy tatuaż. Mimo wszystko, charakteryzacja w Holy motors gra na plus dla filmu. Po trzecie – muzyka. Ta jest piękna, za każdym razem adekwatna do sceny. Ważna, bo w filmie dialogów nie jest dużo. Moja ulubiona scena z całego filmu to ta, w której grupa muzyków (w większości z akordeonami), pod przewodnictwem głównego bohatera, grają na swoich instrumentach, chodząc po kościele. Uwielbiam dźwięki płynące z akordeonu, nie mogłam więc nie zakochać się w tej sekwencji.


Na plus filmu działa właśnie to, że podzielony jest na sekwencje. Nie zawsze się to sprawdza (dajmy na to, obejrzane ostatnio przeze mnie, żenujące Movie 43), ale w Holy motors sprawdza się idealnie. Są tu bowiem sekwencje dobre i lepsze, takie, które spodobają się każdemu i które spodobają się nielicznym. Jednym słowem – każdy znajdzie tu coś dla siebie. Mnie film zaczął się naprawdę podobać dopiero około piątej sekwencji. Poprzednie albo mi nie przypadły do gustu, albo były dla mnie średnie.

Świetne jest także zakończenie. Kiedy myślisz, że film już się skończył (w końcu wszyscy aktorzy „zeszli już ze sceny”) pojawia się ta jedna ostatnia scena, która jest surrealistyczna, irracjonalna. Aż nie wiem jak to nazwać. Po prostu wciska w fotel.


Holy motors to film, który należałoby obejrzeć więcej niż jeden raz. I każde kolejne obejrzenie mnożyć będzie kolejne pytania. Ja jeszcze wczoraj, zaraz po obejrzeniu, stwierdziłam, że film jest naprawdę dobry, ale mi się nie spodobał. Dziś, pod koniec pisania recenzji, stwierdzam – film jest naprawdę dobry i w zasadzie mi się podobał. Do tej pory miałam problem z oceną, jak z żadnym innym filmem. Teraz bez problemu mogę ocenić go na 8.

Moja ocena: 8/10

Film obejrzany w ramach akcji Watch&Review.