niedziela, 2 października 2016

7 powodów, dla których warto przyjechać na 7. FKA...

Witam wszystkich bardzo serdecznie po tak długiej przerwie. Mamy październik, a to może oznaczać tylko jedno. Już za kilka dni Festiwal Kamera Akcja! Festiwal odbędzie się już po raz siódmy, przy czym dla mnie to będzie już chyba piąte z nim spotkanie. I jest to zdecydowanie mój ulubiony festiwal filmowy. Dlaczego? Z okazji 7. edycji przygotowałam dla Was 7 powodów, dla których warto przyjechać na tych kilka dni do Łodzi.



1. LUDZIE
W FKA najfajniejsze jest to, że masz okazję poznać ciekawych ludzi o podobnych jak Ty zainteresowaniach. Możesz wyjść zapalić, zaczepić kogoś pytaniem jak mu się podobał dany film i już znajomość gotowa. W korytarzach kina możesz dostrzec swoich ulubionych krytyków filmowych, podejść do nich i zwyczajnie porozmawiać. Ja już się nie mogę doczekać na kolejne spotkanie z moimi ulubionymi blogerami filmowymi. A blogerów też na festiwal przyjeżdża sporo. FKA jest chyba jedynym takim festiwalem w Polsce, gdzie rzeczywiście filmy schodzą na dalszy plan, ważniejsze są o filmach rozmowy.




2. AFTERPARTY
Gdzie najłatwiej poznać nowych ludzi? Pewnie przy alkoholu. Organizatorzy festiwalu wyszli więc na przeciw wszystkim osobom, które po ostatnim seansie i tak szły do jakiegoś pubu i od kilku lat organizują swoje własne afterparty, na którym można już na luzie, przy kilku piwkach porozmawiać o filmach z uczestnikami festiwalu, z blogerami, z krytykami, z samymi organizatorami. Jednym słowem - z kim tylko chcecie. 




3. TERMIN
Nie chodzi mi tu o termin jako datę odbywania się festiwalu, bo jednak przyjemniej było jeszcze kilka lat temu, kiedy festiwal odbywał się w maju. Chodzi mi bardziej o długość trwania festiwalu. Nie oszukujmy się. Większość osób jeżdżących na festiwale filmowe, to dorośli ludzie, którzy już pracują. Wszyscy dobrze wiedzą, że jak się weźmie dwa tygodnie urlopu w pracy, żeby jechać na festiwal filmowy, to już niewiele z tego urlopu na inne wakacje pozostaje. A przecież w Polsce jest tyle różnych festiwali. I na wszystkie chciałby człowiek jechać, a nie na wszystkie może. FKA trwa tylko cztery dni, a można nawet powiedzieć, że trzy i pół. Nawet przyjeżdżając tylko na weekend do Łodzi wiele nie przegapicie, więc aż żal nie przyjechać.

4. VHS HELL
Bodajże już od dwóch lat VHS HELL jest stałym punktem programu na FKA (i stałym punktem dnia blogerów filmowych na FKA). Znam tylko jedną osobę, która lubuje się w oglądaniu złych filmów, ale na VHS HELL nie ma mowy o złej zabawie. Do tego w tym roku (już po raz drugi) film będzie wyświetlony z lektorem na żywo, co oznacza podwójną zabawę. 




5. SPOTKANIA I DYSKUSJE
Zawsze na ciekawe tematy. Zawsze z ciekawymi ludźmi. Zawsze warto iść. Kiedy w programie mam do wyboru film albo spotkanie - zazwyczaj wybieram spotkanie. Film zawsze można sobie nadrobić - obejrzeć w kinie, na dvd, w telewizji, a spotkania są jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Poza tym aż żal nie iść na spotkanie z tak ciekawymi osobami, jak np. Wojciech Smarzowski czy Bartłomiej Topa.


6. WARSZTATY
I to warsztaty prowadzone z myślą o przyszłych krytykach filmowych. Więc jeśli marzycie o krytyce filmowej w jakiejkolwiek formie - praca, radio, tv, blog, vlog, cokolwiek, to jest to festiwal dla Was. Tutaj dowiecie się o wiele więcej niż na jakichkolwiek zajęciach.Bo przede wszystkim dowiecie się tego od ludzi, którzy na co dzień się tym zajmują.




7. FILMY
Postanowiłam ułożyć tę listę zaczynając ją od rzeczy dla mnie najbardziej ważnych na FKA. I wyszło na to, że filmy wylądowały na szarym końcu. No cóż. Jak już pisałam wyżej - film zawsze można sobie nadrobić. A spotkań z ludźmi nic nam nie zastąpi. Ale spokojnie. Na oglądanie filmów, też jest na FKA czas. A filmy zazwyczaj są na festiwalu świetne (chyba, że akurat ja takie sobie wybieram). Zresztą spójrzcie sobie w harmonogram i powiedzcie sami, czy nie warto.



Pełny harmonogram znajdziecie TUTAJ.
A TUTAJ możecie jeszcze zamówić karnet. Jakieś pojedyncze sztuki chyba jeszcze zostały ;)
Nie zastanawiajcie się, tylko przyjeżdżacie. Nawet nie zauważycie, kiedy FKA stanie się i Waszym ulubionym festiwalem filmowym.

środa, 11 maja 2016

#WSZYSTKOGRA (2016)...


Na film #WSZYSTKOGRA szłam z nastawieniem, że będzie to kolejna polska kupa. Umówmy się - nawet zwiastun wręcz zmuszał do takiego myślenia. Jakże się pomyliłam. Nie jest to może film bardzo dobry (ani nawet dobry), ale jak na próbę stworzenia w Polsce pełnoprawnego musicalu z polskimi przebojami, to wyszło to naprawdę nieźle. Może to kwestia mojego wcześniejszego nastawienia, ale z sali kinowej wyszłam w naprawdę dobrym nastroju.


Fabuła, jak to na musical przystało, jest niezwykle prosta (i jakże do tego polska). Trzy kobiety - babcia, matka i córka - mieszkają w domu na obrzeżach Warszawy. Na skutek splotu wydarzeń, dom ma być im odebrany. Pojawiają się prawnicy i komornicy, którzy ten dom chcą im zabrać. Ale one będą walczyć. I gdzieś po drodze znajdą miłość (a chociażby jedna z nich, albo dwie - do końca nie jestem pewna).



#UMIEJĘTNOŚCI_WOKALNE
Nie umiesz śpiewać - nie pchaj się do musicalu. Proste. Chyba, że jesteś wielką gwiazdą i wiesz, że brak umiejętności śpiewania ujdzie Ci na sucho, tak jak Pierce'owi Brosnanowi w Mamma mia!. W naszej rodzimej produkcji ze śpiewaniem większych problemów nie ma. O tym, że Stanisława Celińska śpiewać potrafi chyba wie każdy. O tym, że Kindze Preis też to nieźle wychodzi może przekonać się każdy kto w ostatnim czasie oglądał telewizję i widział reklamę pewnej różowej sieci komórkowej. Zaskoczył mnie głos Elizy Rycembel, która chyba w całym filmie wypada najlepiej. I wokalnie, i aktorsko. 


#AKTORSTWO
Aktorsko #WSZYSTKOGRA wypada bardzo średnio. Celińska, wiadomo, klasa sama w sobie. Eliza Rycembel z kolei to jedna z najlepiej zapowiadających się obecnie polskich aktorek młodego pokolenia. Za wiele do zagrania nie ma, ale dwoi się i troi, i chyba jako jedyna jest w stanie nadać swojej postaci jakiś charakter. Za to Kinga Preis i Sebastian Fabijański drażnią. I razem, i osobno. Równie dobrze mogłoby ich w filmie w ogóle nie być. W szczególności tego drugiego. Jego postać pojawia się w filmie chyba tylko po to, żeby mógł pojawić się w nim wątek miłosny. Przy czym ten wątek miłosny jest tak beznadziejny, że aż szkoda gadać. Przez większość filmu właściwie nie wiemy w kim ten Fabijański się zakocha, a kiedy już się dowiadujemy (pod koniec filmu), to po pierwsze - mało nas to już interesuje, a po drugie - jest to tak nienaturalne, że to głowa mała.


#FABUŁA
Z fabułą jest najgorzej. Wiadomo od dawna, że w Polsce mamy ogromny problem ze znalezieniem dobrego scenariusza. Ten jest jednak straszny. Pierwsza połowa filmu jeszcze jest w miarę w porządku. Pojawiają się z rzadka jakieś sztuczne dialogi, ale aż tak bardzo to w oczy nie razi. Mamy jakieś "zawiązanie akcji", mamy kilka nawet nieźle wplecionych i fajnie wykonanych piosenek. Musicale mają do siebie, że fabuła ma być ładna, prosta, nieskomplikowana, tak żeby wplecione w film wykonania nie przeszkadzały w jej zrozumieniu. Na początku filmu nawet w pewnym stopniu tak jest, ale mniej więcej od połowy (dokładnie od sceny, w której bohaterowie Preis i Fabijańskiego rozmawiają ze sobą na tarasie) wszystko zaczyna się walić. Mam wrażenie, że drugą połowę filmu, ktoś po prostu dopisał na kolanie. I nie postarał się nawet o to, żeby wykonywane piosenki pasowały do fabuły. Dostajemy dziwną scenę i dziwnie do niej nie pasującą piosenkę. Im dalej w las, tym gorzej. Niestety. Mam wrażenie, że ani przed rozpoczęciem zdjęć, ani w trakcie kręcenia nikt nie przeczytał tego scenariusza choć raz w całości i dopiero przy montażu okazało się, że połowa 
materiału nadaje się albo do kosza, albo chociaż do poprawienia, ale niestety było już za późno. Poza tym mamy w filmie postać graną przez Antoniego Pawlickiego, która jest kompletnie w filmie niepotrzebna, a na domiar złego przypisuje się jej jakieś nadprzyrodzone moce, co kompletnie w tym filmie nie gra.


#PIOSENKI
Uwielbiam musicale. Wszystkie. I te, w których od czasu do czasu pojawiają się pojedyncze piosenki, i te, które w całości są wyśpiewane. Zazwyczaj jestem w stanie z takiego filmu wychwycić dwie, trzy piosenki, których potrafię słuchać na okrągło. Zresztą. Mamy mnóstwo filmowych musicali, z których aranżacje puszczane są w radiu i traktowane są jako równoprawne piosenki czy covery. Chociażby El tango de Roxanne z Moulin Rouge!, Falling Slowly z Once, I dreamed a dream z Les Miserables. Przykładów mogę Wam wymieniać mnóstwo. W filmie #WSZYSTKOGRA wykonań zapadających w pamięć raczej nie znajdziecie. Przypomną Wam się znane i lubiane przeboje, takie, które kiedyś lubiliście, a o nich zapomnieliście. Ale nie zakochacie się w aranżacjach z filmu. Prędzej włączycie sobie ponownie całą płytę Ireny Santor (tak jak ja to zrobiłam) niż będziecie zapętlać Tych lat nie odda nikt w wykonaniu Stanisławy Celińskiej i Elizy Rycembel. Choć to chyba nie najlepszy przykład, bo akurat to wykonanie jest chyba najlepszym w całym filmie. Ale wcale nie to jest najgorsze. Najgorsze w tym filmie jest to (poza okropnym scenariuszem), że te wszystkie piosenki są wrzucone w fabułę bez ładu i składu.


Podsumowując. Dopóki reżyserzy w Polsce nie zaczną przykładać o wiele większej wagi do dobrze napisanego scenariusza, to lepiej nie będzie. #WSZYSTKOGRA nie jest filmem ani dobrym, ani złym. Po tym co pokazywały zwiastuny byłam przygotowana na coś o wiele gorszego. Jeśli nie przepadacie za musicalami, to dzięki temu filmowi na pewno ich nie polubicie (a może nawet będzie na odwrót). Jeśli nie lubicie polskiego kina, to ten film Was do niego nie przekona. Ale może spędzicie całkiem przyjemne półtorej godziny w kinie (albo chociażby 40 minut). Ale do miana polskiego Mamma mia! jeszcze temu filmowi daleko (a wcale nie uważam, żeby Mamma mia! było jakimś bardzo dobrym filmem).

Ocena: 5/10

PS. Scena, w której Sebastian Fabijański tańczy na boisku z tancerzami - piłkarzami, śpiewając Ale wkoło jest wesoło przywiodła mi na myśl Zaca Efrona, który razem z tancerzami - koszykarzami śpiewał na boisku do kosza Get'cha head in the game w filmie High School Musical. W HSM wyglądało to jakoś lepiej.

wtorek, 10 maja 2016

Już za Tobą tęsknię (2015)...


Jess (Drew Barrymore) i Milly (Toni Collette) - nierozłączne odkąd poznały się jako małe dziewczynki, dziś jako dorosłe kobiety nie pamiętają momentu, gdy nie dzieliły razem czasu, sekretów, ciuchów, a nawet chłopaków… [opis dystrybutora]


Już za Tobą tęsknię to film o kobietach, nakręcony przez kobietę. Catherine Hardwicke - reżyserka, która wydała na świat ekranizację Zmierzchu Stephanie Meyer czy słabą wariację na temat bajki o Czerwonym Kapturku w postaci Dziewczyny w czerwonej pelerynie - tym razem pokazuje nam różne odcienie przyjaźni między dwoma kobietami. 



To jak bardzo w życiu kobiety ważna jest przyjaciółka zrozumie tylko druga kobieta. W końcu nie o wszystkim można porozmawiać z mamą czy mężem/chłopakiem. Za to przyjaciółka zawsze wysłucha i zawsze pomoże. I właśnie o tym jest Już za Tobą tęsknię. O tym jak ważna jest przyjaźń i jak ciężko jest się bez niej obejść w życiu. Przez to Już za Tobą tęsknię staje się trochę filmem nakręconym przez kobietę o kobietach i dla kobiet, ale znajdą się na pewno też panowie, którym film się spodoba (sama znam przynajmniej kilku takich).



Nie mam dobrych wspomnień jeśli chodzi o filmy Hardwicke. Lubię Zmierzch, ale bardziej jako 'guilty pleasure' niż rzeczywiście dobry film. Swoim nowym filmem pokazała jednak klasę. Dystrybutor zapowiada, że ma być "bez zbędnej ckliwości i schematycznych banałów" i rzeczywiście tak jest. Dobra, pojawiają się jakieś tam utarte schematy, ale jak miałyby się nie pojawiać? Przecież filmów o przyjaźni, o miłości, o umieraniu na raka było już mnóstwo... Tego już się raczej wyzbyć nie da. Podczas seansu miałam skojarzenia z filmem Niech będzie teraz. Tam też mamy dwie przyjaciółki, z których jedna umiera, a druga jest w ciąży. Coś się rodzi, coś umiera... Jednak w Niech będzie teraz twórcy skupili się na historii miłosnej. Tutaj mężowie i dzieci pojawiają się, a i owszem, ale raczej w postaci dodatku. Świetnie oddaje to scena, w której Milly z mężem szykują się na wyjście na jakąś imprezę i ona stwierdza, że to ona jest tam ważna, on będzie tylko od trzymania jej torebki. Mniej więcej tak właśnie rozkładają się siły damsko - męskie w Już za Tobą tęsknię.



W rolach głównych możemy zobaczyć Drew Barrymore i Toni Collette. Tę pierwszą uwielbiam, za tą drugą nie przepadam. Obie w swoich rolach wypadają świetnie. Kiedy myślę o Drew Barrymore, to przed oczami zawsze mam jej uśmiechniętą, pogodną twarz. I właśnie taka jest w filmie. Wciąż pogodna, wciąż rozpromieniona, wciąż pomocna. Pomimo wszystkiego trwa przy przyjaciółce i zrobiłaby dla niej wszystko. Co nie zmienia faktu, że kiedy przychodzi co do czego, to potrafi też pokazać pazurki. Z kolei Toni Collette zagrała u Hardwicke chyba jedną z najlepszych ról w jakich ją widziałam. Twarda babka, która zawsze stawia na swoim, a której świat pęka na pół, kiedy dowiaduje się o chorobie. Casting powiódł się świetnie - aktorki są idealnie dopasowane do swoich ról. Obrazka dopełniają nam dwaj mężczyźni - Dominic Cooper i Paddy Considine - dwa kompletnie inne typy męskiej urody, czyli dla każdego coś dobrego.


Widziałam już tak wiele filmów, których motywem przewodnim była choroba nowotworowa, że nawet nie potrafię zliczyć. W większości były to filmy od początku do końca nastawione na to, żeby widz przez przynajmniej pół filmu zalewał się łzami. Nawet jeżeli pojawiały się jakieś żarciki, lekko komediowe wstawki, to reżyser nie pozwalał nam zapomnieć o tym, że przecież główny bohater na koniec filmu umrze. U Hardwicke jest zupełnie inaczej. Choroba jednej bohaterki, a ciąża drugiej są jedynie pretekstem do tego, żeby opowiedzieć historię pięknej przyjaźni. Tego jak się ona rozwija i trwa pomimo wszelkich przeszkód i pomimo mijających lat. Uronicie pewnie kilka łez, to raczej oczywiste, ale także trochę się pośmiejecie. Nie jest to ciężki melodramat, a raczej przyjemny komediodramat, idealny wręcz na miłe popołudnie spędzone w gronie przyjaciół. Film wchodzi do kin w najbliższy piątek (13 maja) i moja propozycja wygląda następująco - dziewczyny, zabierajcie swoje przyjaciółki i marsz do kina! Możecie przy okazji zabrać ze sobą i przyjaciela, a nuż i jemu się spodoba. A jeśli nie, to może dowie się czegoś ciekawego o kobietach.


Ocena: 7/10


FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI HAGI FILM


środa, 20 kwietnia 2016

Księga dżungli (2016)...


Mowgli jest sierotą, wychowywanym przez wilki. Ale dżungla przestaje być bezpieczna dla chłopca, gdy pojawiają się pogłoski o tym, że w puszczy znowu grasuje tygrys Shere Khan, który poprzysiągł zemstę na ludziach za dawno wyrządzone krzywdy. Wilki, chcąc ratować Mowgliego przed śmiercią, wysyłają go do wioski człowieka. W wyprawie towarzyszy chłopcu jego nauczyciel, czarna pantera Bagheera i nieco ekscentryczny niedźwiedź Baloo. Podczas wędrówki Mowgli przeżywa mnóstwo przygód, spotyka hipnotyzującego węża Kaa, plemię małp oraz jego władcę, króla Louie, który ponad wszystko pragnie pojąć tajemnicę rozniecania ognia, znaną jedynie ludzkości.



Ksiega dżungli to majstersztyk jeżeli chodzi o formę wizualną. Na ekranie mamy jednego młodziutkiego aktora (pod którego jestem olbrzymim wrażeniem, bo miał trudne zadanie do wykonania), a poza nim wszystko zostało dorobione w CGI. I za to należą się twórcom wielkie brawa. Bo dżungla wygląda przepięknie. Mało tego - wygląda przede wszystkim realistycznie. Szczególne wrażenie robi to, kiedy oglądamy film w kinie na wielkim ekranie. I poza małymi wpadkami w postaciach słoniątka i kilku mniejszych zwierzątek, wszystkie zwierzęta wyglądają tak, że momentami przestałam się przejmować dobrze mi znaną fabułą, a tylko siedziałam i podziwiałam. Kiedy na scenę wchodzą słonie - są olbrzymie, piękne i majestatyczne. Kiedy pojawia się Shere Khan - widz ma podobne odczucia co zwierzęta, które spotykają go przy wodopoju. A kiedy wreszcie mamy okazję zobaczyć Kaa... Po prostu WOW. Ten film zdecydowanie trzeba zobaczyć w kinie. 



Pod względem fabularnym Księga dżungli to po prostu bajka. Jon Favreau zrobił po prostu remake animowanej Księgi dżungli z 1967 roku, dodając kilka rzeczy, ale pozostawiając na przykład Disneyowskie piosenki - Bear necessities w wykonaniu niedźwiedzia Baloo oraz I wanna be like you  w wykonaniu króla małp Louie. I o ile tej pierwszej się spodziewałam, bo pojawia się nawet w zwiastunie, tak na tę drugą czekałam od momentu, kiedy zobaczyłam króla małp. Bo o ile w animacji Disneya Louie był postacią raczej zabawną, o tyle u Favreau jest niemal przerażający. Olbrzymia małpa z głosem Christophera Walkena, która zrobi wszystko, żeby posiąść wiedzę jak wzniecić ogień. I kiedy Walken zaczyna śpiewać I wanna be like you to brzmi to niemal tak samo przerażająco jak wygląda. Okropnie żałowałam, że do filmu nie weszła scena, w której Kaa śpiewa swoją kołysankę, bo w końcu głos Scarlett Johansson idealnie się do tego nadaje. Posłuchać jej jednak można podczas napisów końcowych, więc zachęcam Was, żeby trochę na napisach końcowych posiedzieć, bo brzmi niesamowicie.



Jak się już pewnie domyśliliście byłam w kinie na wersji z napisami, więc nie mogę zbyt wiele powiedzieć na temat dubbingu polskiego. Dubbing oryginalny wybrany jest znakomicie. I zdecydowanie warto wybrać się na wersję oryginalną. Jednak sądzę, że jeżeli pójdziecie na wersję z polskim dubbingiem to też nie będziecie zawiedzeni. W zwiastunie nie brzmi on źle, a z racji tego, że swoim głosem mówi w tym filmie tylko Mowgli, a reszta i tak jest w całości dubbingowana, to sprawia on raczej wrażenie dubbingowanej animacji, a nie dubbingowanego filmu fabularnego. Ja nie przepadam za polskim dubbingiem nawet w animacjach, dlatego kiedy tylko mam taką możliwość, to wybieram napisy. 



Księga dżungli to zdecydowanie film dla fanów bajek (i fanów widowisk na miarę Avatara), bo choć film nie jest animowany, to zdecydowanie jest tu bardzo bajkowo. Choć Favreau wniósł do niego ciut mroku. Nieco mroczne są szczególnie sekwencje z Kaa i Shere Khanem. Wszystko jednak równoważy swoim humorem Baloo, więc spokojnie można na ten film zabrać dzieci, także te młodsze. Teraz pozostało nam czekać do 2018 roku na wersję w reżyserii Andy'ego Serkisa.


Ocena: 8/10

niedziela, 28 lutego 2016

Oscary 2015. Nominacje w kategorii najlepszy film animowany + Kopciuszek...

ANOMALISA


Anomalisa to film o mężczyźnie w sile wieku, którego nic już w życiu nie ekscytuje i który od wszystkiego w życiu ucieka. W pewnym momencie doświadcza czegoś niezwykłego, co na chwilę zmieni jego życie.

Anomalisa to specyficzna animacja. Dlaczego? Przede wszystkim, dlatego że ma scenariusz iście fabularny i równie dobrze mogłaby być filmem aktorskim. Jedynie niewielkie szczegóły - np. to, że niemal każda osoba w filmowym świecie Anomalisy mówi tym samym głosem (głosem Toma Noonana) czy niemal nie różni się od innych wyglądem - sprawiają, że z pewnością łatwiej było ten film zrealizować jako animację. Poza tym, filmy animowane kojarzą nam się zazwyczaj z filmami dla dzieci. Anomalisa zdecydowanie filmem dla dzieci nie jest. Pojawia się tutaj nagość, sceny seksu, przekleństwa, etc. A ogląda się film Kaufmana bardzo dziwnie. Mniej więcej do połowy filmu, może nawet więcej, nie wiadomo w ogóle o co chodzi. Dlaczego ten świat wygląda tak, a nie inaczej? Dlaczego każdy - mężczyźni, kobiety, dzieci - mówią tym samym głosem, ale innym od głównego bohatera? Czyżby budżet nie starczył na bardziej rozbudowany dubbing? Od razu mogę Wam powiedzieć, że wcale nie o to tutaj chodzi. Nie zdradzę jednak dlaczego jest tak, a nie inaczej, bo to już byłby ogromny spoiler. Anomalisa nie jest filmem łatwym i przyjemnym - a w końcu tego zazwyczaj oczekujemy od animacji. Nie jest to film, który obejrzysz sobie podczas przerwy w pracy. To film, na którym trzeba się skupić i to od samego początku, żeby wychwycić wszystkie szczegóły i żeby w ten sposób w pełni go zrozumieć. Przyznam szczerze, że na początku Anomalisa mi się wcale nie spodobała. Ot, takie pokazywanie życia człowieka, który tym życiem jest już zmęczony. Co więcej, główny bohater strasznie mnie irytował. Swoim wyglądem, zachowaniem, tym jak mówił. Dopiero w trakcie oglądania, mniej więcej w jego połowie, przekonałam się do filmu Kaufmana. Jestem wręcz zdziwiona, dlaczego Charlie Kaufman nie otrzymał nominacji do Oscara za scenariusz oryginalny. Anomalisę polecam wszystkim tym, którzy lubią kino ambitne, nad którym trzeba usiąść i pomyśleć. I proszę Was – nie pokazujcie tej animacji dzieciom…

Ocena: 7/10

BARANEK SHAUN


Baranek Shaun wyrusza w pełną niebezpieczeństw i przygód wyprawę do miasta, aby ratować z tarapatów gospodarza swojej farmy.

Od momentu kiedy zaczęłam oglądać tę animację, aż do teraz zastanawiam się za co właściwie Baranek Shaun otrzymał nominację do Oscara. Bo jest to typowa bajka dla małych dzieci. W roli głównej mamy małego, niesfornego baranka, który wprost uwielbia pakować się w tarapaty. Baranek Shaun to animacja niezwykle kolorowa, pełna przygód i wszystkiego co dzieci wprost kochają w bajkach. Posiada nawet jako taki morał. Ale czy to powoduje, że należy mu się Oscar? Z pewnością nie. Przyznaję, że W głowie się nie mieści (które zapewne Oscara otrzyma) także jest bajką dla dzieci, ale tam przynajmniej znajdziemy też coś, co spodoba się dorosłym. A w Baranku Shaunie? No cóż. Jest to z pewnością film, który warto sobie kiedyś tam raz obejrzeć, najlepiej z dzieckiem u boku. Dzieci będą zachwycone, będą wręcz piszczały z radości. Będą tę bajkę oglądały kilku, jeśli nie kilkunastokrotnie. Ale dorosły nic z niej nie wyniesie. Jest to z pewnością najsłabszy spośród tegorocznych kandydatów. I choć jest w stanie nam na chwilę przypomnieć, że każdy z nas ma w sobie coś z dziecka, to jednak nic więcej sobą nie wnosi.

Ocena: 5/10

CHŁOPIEC I ŚWIAT (2013)


Cuca ma swój bezpieczny świat. To rodzinny dom na wsi, mama, tata, zabawa na łące i bieganie za motylami. Ale pewnego dnia, ten bezpieczny i oswojony świat się zmienia. Cuca wyrusza w podróż w poszukiwaniu taty. Podróż, która zaprowadzi go w nieznane.

W tym roku filmy nominowane w kategorii najlepszy długometrażowy film animowany są niezwykle zróżnicowane. Mamy np. film Chłopiec i świat – brazylijski film z 2013 (!) roku. Gdzieś wyczytałam, że żeby film mógł otrzymać nominację to musi być wcześniej wyświetlany w jednym z kin w Los Angeles. Najwidoczniej, do tej pory Chłopiec i świat tego warunku nie spełniał. Poza tym, każda z nominowanych w tym roku animacji jest kompletnie inna i na swój sposób czymś się wyróżnia. A więc czym wyróżnia się Chłopiec i świat?
1. Jest to film prawie całkowicie pozbawiony jakichkolwiek dialogów. W filmie wypowiedziane są dosłownie może trzy czy cztery kwestie, które (jak się dowiedziałam ze swoich poszukiwań) wypowiedziane zostały po portugalsku, ale następnie puszczone są w filmie od tyłu. Co za tym idzie – dialogi są tu kompletnie nieważne. Ale akurat pod tym względem ta animacja nie wyróżnia się aż tak bardzo. Każdy fan filmów animowanych wie, że nawet w długometrażowych animacjach reżyser często pozbywa się całkowicie dialogów. Więc idźmy dalej. 
2. Chłopiec i świat wykorzystuje więcej niż jedną technikę animacji. W większości jest to film narysowany ołówkiem i pastelami. Ale pojawiają się także jakieś wycinki z gazet, fragmenty zdjęć czy nawet fragmenty video. Jest to jedyna taka animacja spośród tegorocznych nominowanych.
3. Najważniejsze. Tylko pozornie jest to animacja kierowana tylko i wyłącznie do dzieci. Bo taka właśnie wydaje się na początku. Wiecie – główny bohater ma ok. 4-5 lat, biega sobie po łące, po mieście, podziwia wszystko co widzi na swojej drodze, bo widzi to wszystko po raz pierwszy w swoim życiu. Równie dobrze film mógłby nosić tytuł Chłopiec POZNAJE świat i też byłoby dobrze. Oglądałam tę animację i przez większość czasu jej trwania myślałam o tym, że OK, jest to fajna bajeczka do pokazania dzieciom w przedszkolu, ale żeby od razu nominacja? Wszystko zmieniło się ok. 20-30 minut przed końcem. Bo okazało się, że nagle film jakby kompletnie zmienił kierunek, do którego, wydawało mi się, że zmierza. Na ekranie pojawił się problem bezrobocia, mechanizacji pracy, strajków, zamieszek i tłumienia ich przez policję czy wojsko. Pojawia się problem starzenia się, umierania i wypierania starego przez nowe. I wszystko ukazane jest w sposób przepiękne symboliczny. A dzięki temu cały film od razu nabiera całkiem innej wymowy. I nadal można go pokazać dzieciom z przedszkola, bo jest to piękna wizualnie animacja, która dodatkowo niesie ze sobą piękne przesłanie.

Ocena: 8/10

MARNIE. PRZYJACIÓŁKA ZE SNÓW (2014)


Młoda dziewczyna zostaje w celach zdrowotnych wysłana na wieś, gdzie nawiązuje niecodzienną przyjaźń z mieszkanką lokalnej posiadłości.

Marnie. Przyjaciółka ze snów to kolejna animacja, która nie powstała w 2015 roku, ale w 2014. Wyprodukowana przez słynną japońską wytwórnię filmów animowanych Ghibli, dla której jest to już trzecia nominacja z rzędu (w zeszłym roku była nominowana Księżniczka Kaguya, a w 2013 r. Zrywa się wiatr). Dodatkowo, jest to jedyna nominowana w tym roku animacja, której scenariusz nie jest oryginalny – powstał bowiem na podstawie brytyjskiej powieści dla dzieci autorstwa Joan G. Robinson pt. When Marnie Was There. I w zasadzie jest to animacja kierowana przede wszystkim do dzieci. Oczywiście, porusza dosyć ważne tematy, takie jak samotność, wyalienowanie, po trosze nawet zahacza o depresję. Cała opowieść jednak jest utrzymana w ciepłych kolorach, co sprzyja pozytywnej „atmosferze” jaką oglądamy na ekranie. Muszę jednak przyznać Marnie jedno – że trzyma w napięciu nie gorzej niż nie jeden thriller. Dlaczego? Już tytuł zdradza, że tytułowa Marnie to „przyjaciółka ze snów”, więc nie obdarzę Was jakimś wielkim spoilerem jeśli napiszę, że przez większość czasu widz zastanawia się czy Marnie rzeczywiście istnieje, czy jest tylko wytworem wyobraźni głównej bohaterki, a może jest po prostu duchem. Oczywiście, zakończenie wszystko nam wyjaśni, a to najbardziej wzruszające zakończenie wśród filmów animowanych, jakie widziałam już od bardzo dawna.

Ocena: 7/10

KOPCIUSZEK


Po śmierci ojca zła macocha Elli zamienia dziewczynę w służącą. Los Kopciuszka odmieni dopiero Dobra Wróżka.

Kopciuszek – film w reżyserii Kennetha Branagha otrzymał w tym roku nominację do Oscara w kategorii najlepsze kostiumy. Uznajmy go więc za taki mały bonus w tej notce, skoro film oparty jest na bajce, którą każdy bardzo dobrze zna. 

Historia Kopciuszka była przenoszona na ekran już wiele, wiele razy. Do tego była zmieniana na wszelkie możliwe sposoby. Mieliśmy już Kopciuszka śpiewającego, tańczącego, a nawet takiego, który poznał swojego Księcia z Bajki przez internet. I tak – widziałam chyba każdą z tych wersji. Kenneth Branagh wraca jednak do źródła i zbyt wiele, w porównaniu do oryginalnej baśni, nie zmienia (choć bliżej mu do Charlesa Perraulta niż braci Grimm). Całość utrzymana jest więc w baśniowej konwencji, a co za tym idzie mamy pięknych, jakby wyjętych z obrazka, ludzi, piękne krajobrazy, piękne stroje, etc. Jest to zdecydowanie najlepsza adaptacja baśni o Kopciuszku od czasów bajki Walta Disneya. Powiedzmy sobie szczerze – kombinacje w przypadku adaptacji tej baśni nigdy nie wychodziły za dobrze i nadawały się co najwyżej na jakieś młodzieżowe filmy, ewentualnie jakieś ‘guilty pleasures’. A u Branagha zgadza się wszystko, łącznie ze szklanym pantofelkiem, i to po prostu świetnie ze sobą współgra. No i te kostiumy… Suknia balowa Kopciuszka jest tak piękna, że podczas sceny na balu, w której tańczyła z Księciem, nie patrzyłam na nic innego, tylko na to jak ta suknia pięknie faluje. Kopciuszek Branagha ma już na swoim koncie kilka nominacji do przenajróżniejszych nagród, głównie w kategorii kostiumy bądź scenografia i mogę powiedzieć, że jeżeli Sandy Powell otrzyma dziś w nocy Oscara za te właśnie kostiumy (bo otrzymała też nominację za kostiumy do Carol), to będę więcej niż szczęśliwa. Choć, rzeczywiście, o wiele łatwiej zaprojektować kostiumy do baśniowego filmu…

Ocena: 8/10


O ostatnim z nominowanych w kategorii najlepszy długometrażowy film animowany, czyli W głowie się nie mieści, możecie przeczytać tutaj.

czwartek, 25 lutego 2016

Oscary 2015. Nominacje w kategoriach aktorskich...

45 LAT



Kate i Geoff przygotowują się do imprezy, która uczcić ma 45-lecie ich ślubu. Niespodziewanie, na tydzień przed uroczystością, do Geoffa przychodzi list z informacją, że ciało jego pierwszej miłości zostało odnalezione, zamrożone w lodowcu, w szwajcarskich Alpach.

45 lat to taki sobie niepozorny film. W Polsce miał swoją premierę 25 września 2015 r. i przeszedł kompletnie bez echa. Nie był nigdzie reklamowany, grany był zapewne jedynie w kinach studyjnych. Mogę się założyć, że mało kto w Polsce o tym filmie słyszał, a już z pewnością mało kto go widział. A tu nagle nominacja do Oscara dla Charlotte Rampling jako najlepszej aktorki pierwszoplanowej, w filmie o którym wcześniej nie słyszałam. 45 lat to film na swój sposób wyjątkowy. Wyjątkowy, bo mało pojawia się filmów z dobrą, rozbudowaną rolą dla ludzi po czterdziestce. Widoczne to jest w szczególności w przypadku kobiet. A tutaj mamy rozbudowaną psychologicznie postać, która w ciągu półtoragodzinnego filmu pokazuje całą gamę emocji. W dodatku robi to z klasą typową dla Rampling. To ona jest w centrum uwagi. Jej mąż nie jest tutaj ważny i właściwie mało go na ekranie zobaczymy. Mimo wszystko jest to jednak film przeciętny. Nie jest ani zły, ani dobry. Choć trwa jedynie półtorej godziny, to momentami tak się dłuży, że miałam wrażenie, że oglądam film przynajmniej dwugodzinny. Po trochu jest to na pewno spowodowane także tym, że widz nie utożsamia się z bohaterami, ciężko jest się wczuć w sytuacje przedstawione na ekranie. I to nie tylko ze względu na wiek bohaterów, ale raczej ze względu na to, że nie bardzo interesowała mnie historia na ekranie przedstawiona. Na początku czułam zaskoczenie, ale potem już tylko znużenie.

Ocena: 6/10


CREED – NARODZINY LEGENDY


Obdarzony naturalnymi zdolnościami zamożny młody człowiek, syn Apollo Creeda – Adonis – przeciwstawia się rodzinie i próbuje swoich sił w boksie. Aby odnieść sukces, zwraca się o pomoc do starego rywala ojca, Rocky’ego Balboa.

Kiedy słyszę nazwisko Sylvester Stallone to od razu myślę – Rocky Balboa i John Rambo. Ja zawsze wolałam tego drugiego, ale tym razem Stallone powraca jako Rocky. I może rola nie jest wybitnie zagrana (nigdy nie uważałam Stallone’a za dobrego aktora), to jednak na Oscara zasłużył sobie bezsprzecznie, bo jest to powrót w naprawdę wielkim stylu. Jeżeli chodzi o sam film, to jest to film dobry. Po wszystkich zachwytach, spodziewałam się większych fajerwerków, choć z pewnością Creed warto choć raz obejrzeć. No, a dla fanów Rocky’ego jest to pozycja obowiązkowa. Na plus zdecydowanie zakończenie, którego się nie spodziewałam. Przewidywałam, że skończy się tak samo jak większość amerykańskich filmów, a tu takie zaskoczenie. Do tego finałowa walka - nie lubię boksu, a tutaj siedziałam i oglądałam jak zahipnotyzowana jak dwóch facetów zadaje sobie cios za ciosem, nie mogąc doczekać się co się wydarzy.

Ocena: 7/10

DZIEWCZYNA Z PORTRETU


Dziewczyna z portretu to niezwykła historia miłosna zainspirowana życiem artystów Einara i Gerdy Wegener, których małżeństwo i praca zostają poddane próbie, kiedy Einar decyduje się na operację zmiany płci i zostaje jedną z pierwszych na świecie transgenderowych kobiet, Lili Elbe.

O Boże! Jak ten film mnie okropnie zmęczył. Przyznam szczerze, że, choć widziałam jedynie kilka filmów Toma Hoopera, to jednak nigdy jeszcze się na tym reżyserze nie zawiodłam. Aż do tej pory. Pierwszym, podstawowym problemem jest kiepski scenariusz. Nie czytałam książki Davida Ebershoffa, na podstawie której powstał scenariusz, nie zagłębiałam się też w życie Einara Wegenera/Lili Elbe. Jednak przez większość czasu miałam wrażenie, że bohater jest po prostu chory psychicznie – tak nam to przedstawia film. Drugi problem to Oscary. Mam wrażenie, że Hooper nakręcił Dziewczynę z portretu z myślą o Oscarach i zrobił wszystko, żeby tylko dostać jak najwięcej nominacji. I wyszło na to, że dostał tylko cztery. Dwie dla aktorów, jedną dla scenografii i jedną dla kostiumów. I tym sposobem dochodzimy do trzeciego problemu – Eddie Redmayne. Eddiego lubię od czasu Nędzników Hoopera. I czekałam na ten film z niecierpliwością. A on zagrał tak, że odechciało mi się na niego patrzeć. Tak bardzo przerysowanej postaci dawno w filmie nie widziałam. Największym plusem całego filmu jest Alicia Vikander, która przyćmiewa zdobywcę Oscara w każdej scenie w jakiej się pojawia. Nie rozumiem, więc dlaczego jej rola została uznana za drugoplanową, bo zdecydowanie górowała w tym filmie. Zdecydowanie bardziej interesowała mnie jej historia i jej losy niż losy Einara/Lily.

Ocena:  5/10


JOY


Joy to film oparty na faktach. To historia Joy Mangano, samotnej matki, która nieoczekiwanie dokonuje przełomowego wynalazku (mopa), dzięki czemu staje się milionerką.

David O. Russell po raz kolejny zatrudnia sprawdzonych już przez siebie aktorów – Jennifer Lawrence, Bradleya Coopera i Roberta De Niro – i osadza ich w kolejnej historii. I muszę przyznać, że nie wychodzi im to wcale tak źle. Nie jest to oczywiście poziom np. Poradnika pozytywnego myślenia (który to kocham całym swoim sercem), ale spodziewałam się, że będzie gorzej. Po tych wszystkich niepochlebnych opiniach, nastawiona byłam do Joy bardzo sceptycznie. A tutaj okazało się, że na filmie naprawdę dobrze się bawiłam. A przecież to jest w kinie najważniejsze. Rozrywka. Przyznaję – kiedy przeczyta się opis filmu, wydaje się on być strasznie głupi. Jest to jednak historia o tym jaka siła tkwi w kobietach. Joy do wszystkiego dochodzi sama. Niby jakąś pomoc ma, ale ta pomoc jest do niczego – zarówno w domu, jak i w interesach. Wszystko stworzyła sama, wszystkim pomagała, do fortuny też doszła sama. Jednak, tak jak napisałam wcześniej, Joy to czysta rozrywka i nic poza tym. No może jeszcze do tego dobre przesłanie. Skąd jednak się wzięła ta nominacja dla Jennifer Lawrence? Oscara raczej nie dostanie, ale czy naprawdę nie było żadnej lepszej aktorki w zeszłorocznych filmach? Oczywiście, że były. Na poczekaniu mogę Wam wymienić jedną – Charlize Theron w Mad Maxie. Pisałam już o tym nie raz, zaraz po ogłoszeniu nominacji i napiszę po raz kolejny – Jennifer Lawrence staje się nową Meryl Streep jeżeli chodzi o nagrody filmowe. Nie ważne jak zagrała, ważne, że zagrała, więc nominacja jej się należy…

Ocena: 6,5/10


NIENAWISTNA ÓSEMKA



Dwaj łowcy głów, próbując znaleźć schronienie przed zamiecią śnieżną, trafiają do Wyoming, gdzie wplątani zostają w splot krwawych wydarzeń.

Na ten film czekałam bardzo długo. A kiedy wreszcie wszedł do kin, nie mogłam znaleźć czasu, żeby wreszcie iść i go zobaczyć. Ale się udało. Bo Nienawistną ósemkę koniecznie trzeba obejrzeć w kinie. W końcu to Quentin Tarantino! Jeżeli podobał Wam się choć jeden film Tarantino, to na pewno spodoba Wam się Nienawistna ósemka. Jedynym minusem filmu jest jego długość. 2 godziny i 40 minut! Niestety przez to historia jest nieco rozwleczona i spokojnie, powoli, bez pośpiechu zmierzamy do końca. Momentami film się dłuży, ale są i momenty kiedy siedzimy w fotelu jak na szpilkach. Skróciłabym go o jakieś 20-30 minut i od razu byłoby o wiele lepiej. O tym filmie nie ma co pisać. Trzeba go po prostu zobaczyć. Muszę przyznać, że film Tarantino został w tym roku bardzo niedoceniony. Trzy nominacje, z czego tylko jedna w jednej z głównych kategorii. Totalne niedopatrzenie. I choć Jennifer Jason Leigh zagrała naprawdę świetnie, to brakuje mi w nominacjach aktorskich chociażby Samuela L. Jacksona. Poza tym – gdzie jest nominacja za reżyserię dla Tarantino? Pozostaje nam trzymać kciuki za Ennio Morricone, który może wreszcie otrzyma swojego pierwszego Oscara (innego niż Oscar Specjalny).

Ocena: 8,5/10


STEVE JOBS


Film biograficzny przedstawiający życie Steve’a Jobsa, a w zasadzie kulisy wprowadzenia przez firmę Apple ich trzech kluczowych produktów w latach 1984-1998.

W filmie Danny’ego Boyle’a obserwujemy Steve’a Jobsa w trzech momentach, za każdym razem jest to kilkadziesiąt minut przed zaprezentowaniem światu kolejnego z trzech produktów firmy Apple. Oczywiście, w takich momentach zawsze pojawiają się jakieś problemy. A to coś nie działa, a to była dziewczyna przychodzi wyłudzić od ciebie kasę dla dziecka, którego nie uważasz za swoje, a to zostajesz „zdradzony” przez przyjaciela. Za każdym razem, przed każdą z kolejnych premier Jobs spotyka się z tymi samymi osobami. I kiedy tak popatrzyłam na obsadę aktorską i na to jak grają, to zaczęłam się zastanawiać. Czy to Michael Fassbender jest tak dobrym aktorem, że jego energia udziela się pozostałym aktorom? Bo każda scena, w której Fassbenderowi partneruje Kate Winslet to małe mistrzostwo. W scenie w ostatniej już, trzeciej części filmu, gdzie Jobs kłóci się ze Stevem Wozniakiem zaczęłam się zastanawiać od kiedy Seth Rogen jest tak dobrym aktorem. Nawet Jeff Daniels, który wszędzie gra tak samo sprawdził się w filmie świetnie. Do tego wszystkiego dochodzi scenariusz Aarona Sorkina i popisowa reżyseria Danny’ego Boyle’a. I może to niewiarygodne, ale to wszystko świetnie do siebie pasuje i naprawdę dobrze ze sobą współgra. Tylko Aaron Sorkin mógł napisać tak błyskotliwy scenariusz. W dodatku tak długi, bo na 2 godziny filmu jakaś godzina i 50 minut jest totalnie przegadana. I to nie przeszkadza, i to nie męczy. A do tego już trzeba mieć talent.

Ocena: 8/10


TRUMBO


No i kolejny film biograficzny. Tym razem mamy do czynienia z biografią Daltona Trumbo – jednego z najlepszych hollywoodzkich scenarzystów, który w latach 40. został wpisany na czarną listę przez rząd Stanów Zjednoczonych, ze względu na swoje komunistyczne poglądy. Wraz z innymi, w ten sam sposób potraktowanymi osobistościami z Hollywood, zaczyna on walczyć o sprawiedliwość oraz dobre imię.

Kolejny film, o którym pewnie bym nigdy nie usłyszała, gdyby nie nominacja do Oscarów. Trumbo jest bowiem typowym amerykańskim bohaterem. W Polsce raczej nikt poza filmoznawcami i hobbystami, nie interesuje się historią kina na tyle, żeby o postaci Daltona Trumbo wiedzieć. Film Jaya Roacha przedstawia go w ciekawy sposób – jako człowieka, który do końca walczy o swoje przekonania i ideały. Przede wszystkim jest to jednak scenarzysta, dla którego największym spełnieniem wydaje się być napisanie dobrego scenariusza i obejrzenie dobrego filmu nakręconego na jego podstawie. Bryan Cranston w swojej roli wypada niezwykle dobrze i jest on zdecydowanie najjaśniejszym punktem całego przedsięwzięcia. Każdy kto pojawia się razem z nim na ekranie, zostaje przez niego niemal natychmiast przyćmiony. Cieszy mnie więc niezmiernie nominacja dla Cranstona, bo po pierwsze – za tę rolę zdecydowanie mu się należy, a po drugie – gdyby nie to, nie miałabym pewnie okazji poznać historii Daltona Trumbo. A obiecuję Wam – to ciekawa historia.

Ocena: 7/10


O pozostałych filmach z nominacjami aktorskimi możecie poczytać tutaj (Carol) i tutaj (Big Short, Brooklyn, Marsjanin, Most szpiegów, Pokój, Spotlight, Zjawa).

poniedziałek, 22 lutego 2016

Oscary 2015. Nominacje w kategorii najlepszy scenariusz oryginalny i adaptowany...

CAROL


Mamy lata 50. Nowy Jork. Młoda pracownica domu towarowego Therese poznaje Carol – mężatkę, która poszukuje prezentu na święta dla kilkuletniej córki. To jedno spotkanie poskutkuje zakazaną miłością, która odmienia ich życia na zawsze. Film oparty jest na książce o tym samym tytule, autorstwa Patricii Highsmith.

Największym zarzutem wobec Carol jest tylko (i aż) znużenie, które dopada widza podczas seansu. Spodziewałam się przede wszystkim ostracyzmu społecznego, niezrozumienia ze strony całego świata (albo przynajmniej ze strony osób w jakiś sposób w ten romans zamieszanych). Haynes nie wykorzystał jednak w całości potencjału książki Highsmith. Mam wrażenie, że każdy, kto wie bądź domyśla się, co zaszło między głównymi bohaterkami okazuje im wręcz zrozumienie i sympatię. Nie tak wyobrażałam sobie homoseksualizm w Ameryce lat 50. Problem pojawia się także przy ocenie gry aktorskiej. Z jednej strony podobała mi się wyniosłość Blanchett, co jeszcze bardziej uwydatniało jej piękno, ale z drugiej strony miałam wrażenie, że nie tylko jej bohaterka nie wykazywała zainteresowania niczym innym poza sobą, ale dotyczyło to także samej aktorki. Za to Rooney Mara momentami wyglądała tak, jakby była tam za karę. Przez cały czas miałam wrażenie, że za chwilę się rozpłacze. Na pochwałę zasługują przede wszystkim zdjęcia i kostiumy. Widz oglądający Carol ma okazję rzeczywiście przenieść się do Ameryki lat 50. i pozostać tam przez blisko dwie godziny. Patrzy się na niego naprawdę przyjemnie i naprawdę dobrze się go słucha.

Ocena: 6/10

Pełna wersja powyższej recenzji do przeczytania także na stronie duzeka.pl


EX MACHINA


Młody programista jednej z największych firm internetowych, po wygranej w konkursie, zostaje zaproszony do posiadłości swojego szefa. Tam okazuje się, że chłopak jest częścią eksperymentu. I to nie byle jakiego eksperymentu, ma bowiem przeprowadzić test Turinga na sztucznej inteligencji, którą stworzył jego szef.

Nie jestem jakąś ogromną fanką sci-fi, ale czasami zdarzają się wyjątki, które po prostu zachwycają. Tak jest z Ex Machiną. To film niezwykle kameralny, klaustrofobiczny i klimatyczny. Klaustrofobiczny, bo chociaż dom, w którym rozgrywa się akcja, zarówno na zewnątrz, jak i w środku jest naprawdę wielki, to jednak każde pomieszczenie otwierane jest za pomocą karty magnetycznej. Oczywiście, nasz bohater nie ma wstępu do każdego z pomieszczeń. Poza tym większość pomieszczeń znajduje się pod ziemią, czyt. nie ma w nich okien. Mamy więc taką pozamykaną ze wszystkich stron przestrzeń, w której znajdują się trzy osoby. I aktorsko film stoi na bardzo wysokim poziomie. Po pierwsze – Oscar Isaac, który, mam wrażenie, jest w tym momencie jednym z najbardziej niedocenianych aktorów, a w Ex Machinie wypada wspaniale. Z jednej strony niezwykle miły, z drugiej widzimy jednak, że coś ukrywa, przez co momentami jest wręcz przerażający. Po drugie – Domhnall Gleeson, po którym widać, że coraz bardziej się aktorsko wyrabia. Zdecydowanie warto sobie gdzieś tam jego aktorską karierę śledzić. No i po trzecie – Alicia Vikander. Jedna z najlepszych aktorek młodego pokolenia. Do tej pory ani razu się na niej nie zawiodłam, a jej popis aktorski w Ex Machinie, to jedna z jej najlepszych ról. Ex Machina to film niezwykle klimatyczny. Ogląda się go jak rasowy thriller. Cały czas, aż do samego końca trzyma w napięciu i choć mam niewielkie zastrzeżenia, co do zakończenia, to z pewnością nie można mu zarzucić przewidywalności.

Ocena: 9/10

STRAIGHT OUTTA COMPTON


Straight Outta Compton to film oparty na faktach. Opowiada on historię powstania jednej z najważniejszych grup hiphopowych – NWA oraz ich pierwszej płyty – tytułowej Straight Outta Compton.

Znamienne dla filmu Graya jest to, że skonstruowany jest on w taki sposób, że spodoba się nie tylko fanom hip-hopu. Ja fanką hip-hopu nie jestem i aż byłam zaskoczona tym, jak bardzo ten film mnie wciągnął i jak bardzo mi się spodobał. Mamy tutaj postaci, które kojarzy każdy, bo pojawia się tu Dr. Dre czy Ice Cube (swoją drogą, gra go jego syn, który jest do Cube’a tak podobny, że nie mamy wątpliwości co do tego, kto właśnie pojawił się na ekranie), a nawet Tupac czy Snoop Dogg. Ale nie to jest tutaj ważne. Równie dobrze mógłby to być całkowicie fikcyjny film i robiłby podobne wrażenie. Bo Straight Outta Compton opowiada nie tylko o początkach kultury hiphopowej, ale także o rasizmie, o prześladowaniach czarnych ze strony policji, o wolności słowa, dzięki czemu wymowa filmu jest tak naprawdę uniwersalna.

Ocena: 8/10



W GŁOWIE SIĘ NIE MIEŚCI


Jak każdym z nas, Riley kieruje pięć podstawowych emocji: Radość, Strach, Gniew, Odraza i Smutek. Kiedy dziewczynka zmuszona jest porzucić swoje dotychczasowe życie, ponieważ jej ojciec dostał pracę w San Francisco, usiłuje ona dostosować się do nowej sytuacji.

W głowie się nie mieści jest pierwszym od pięciu lat filmem animowanym nominowanym w jednej z głównych kategorii, innej niż ‘najlepszy film animowany’. Ostatnim takim filmem był także film Disneya – Toy Story 3 – nominowany za najlepszy film i najlepszy scenariusz adaptowany. Nominacja dla W głowie się nie mieści w kategorii ‘najlepszy scenariusz oryginalny’ to niemałe zaskoczenie. Ale przejdźmy do samego filmu. A jest to animacja niezwykle uniwersalna. Idealna dla dzieci, ale spodoba się także dorosłym. Młodsze dzieci rozbawi, a starszym dzieciom da do myślenia. A i rodzice będą się na niej świetnie bawić, bo zawiera sporo ciekawych nawiązań. Jak scena, która wyjaśnia czemu przez cały dzień w głowie gra nam wstrętna piosenka z reklamy. A dla fanów One Direction mamy postać wzorowaną na Harrym Stylesie ;) W głowie się nie mieści nie jest może filmem, który zasłużył na Oscara za scenariusz, ale muszę przyznać, że sam pomysł na film jest rzeczywiście nie tylko ciekawy, ale i oryginalny. Jeżeli macie dzieci, jest to animacja, którą koniecznie musicie im pokazać.

Ocena: 8/10

Krótkie recenzje pozostałych filmów nominowanych w kategoriach 'najlepszy scenariusz oryginalny' oraz 'najlepszy scenariusz adaptowany' (czyli Brooklyn, Carol, Pokój, Big Short, Marsjanin, Most szpiegów i Spotlight) znajdziecie w poprzedniej notce - tutaj :)

wtorek, 16 lutego 2016

Oscary 2015. Nominacje w kategorii najlepszy film...

W tym roku Akademia nie popisała się swoim wyborem nominacji do kategorii najlepszy film. Po co nominować na siłę aż 8 filmów? Spokojnie mogłabym z nich odrzucić trójkę, która nie powinna się tu znaleźć. Ale zacznijmy od początku. W porządku alfabetycznym.

BIG SHORT


Film oparty na książce Michaela Lewisa, która z kolei oparta jest na faktach, a opowiada o wielkim kryzysie gospodarczym, który dopadł światowe rynki bankowe i finansowe w 2008 roku. Garstka osób przewidziała katastrofę (a tak w zasadzie jedna osoba, bo reszta  dowiedziała się o tym w jakiś sposób, w większości „pocztą pantoflową”) i nieźle się na tym dorobiła. Niestety, żeby w pełni zrozumieć o co w filmie chodzi, trzeba jednak trochę się na bankowości znać, bo znane gwiazdy, które próbują nam wyjaśnić w swoich cameo o co właściwie chodzi, nie zawsze są w stanie widzowi pomóc. Mimo wszystko jest to świetny film w gwiazdorskiej obsadzie. Christian Bale, Ryan Gosling, Steve Carell, Brad Pitt – wszyscy spisują się idealnie. Wyróżniłabym tu jednak zdecydowanie Carella, który po raz kolejny udowadnia, że jego talent aktorski mocno wychodzi poza głupkowate komedie. Do tego wszystkiego świetnie napisany scenariusz i niesamowicie dynamiczny montaż – co sprawia, że wcale nie przeszkadza mi, że niewiele zrozumiałam. Gdyby jeszcze skrócić Big Short o jakieś 10-20 minut, to byłby filmem idealnym.

Ocena: 8/10


BROOKLYN


Mamy lata 50. Młoda irlandzka dziewczyna, Ellis Lacey, przeprowadza się do Nowego Jorku. Ot, i cała historyja. Brooklyn to film, który nie ma widzowi zbyt wiele do zaoferowania. Poza tym, że jest to dzieło niezwykle urocze. I w zasadzie tyle. Nie dowiecie się z niego o problemach jakie czekają/czekały młodych ludzi na emigracji. Ellis trochę potęskni za domem, ale za chwilę pozna młodego Włocha, który sprawi, że dziewczyna tęsknić przestanie. Saoirse Ronan może i słusznie nominację aktorską otrzymała (choć momentami jej postać potrafi widza zirytować), ale dlaczego Brooklyn znalazł się wśród ósemki nominowanych w głównej kategorii – tego już nie jestem w stanie zrozumieć. Polecam nie nastawiać się na nic wielkiego. Wtedy Brooklyn spodoba Wam się tak, jak i mnie. W przeciwnym razie, będziecie mocno zawiedzeni.

Ocena: 6/10

MAD MAX: NA DRODZE GNIEWU


To jest film, który w pełni zasłużył na każdą nominację, którą otrzymał. Ba! Brakuje mi jeszcze jednej – dla Charlize Theron jako najlepszej aktorki. Może nie jest to najlepszy film 2015 roku, ale zdecydowanie znajduje się u mnie w TOP 5, a może i nawet w TOP 3. Co ja mam Wam więcej napisać. Ten film po prostu trzeba zobaczyć. Nawet jeżeli nie jesteście fanami oryginalnej trylogii Mad Maxa (ja nie jestem).  Najlepiej w kinie. Efekty wizualne i dźwiękowe w kinie zawsze robią większe wrażenie.

Ocena: 9/10


MARSJANIN


Najlepsza „komedia” roku – film o facecie, który został sam na Marsie i stara się tam przeżyć, dopóki ktoś go z Czerwonej Planety nie uratuje. Nie lubię Ridleya Scotta. Ostatni jego film jaki mi się podobał to Obcy – 8. pasażer Nostromo. No może jeszcze Thelma i Louise. Poza tym mam z jego filmami wielki problem. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, Marsjanin naprawdę mi się spodobał. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to film przeciętny. Zdecydowanie najlepsze sceny, to te, kiedy obserwujemy Matta Damona samego na Marsie. Kiedy „jesteśmy” na Ziemi, gdzie planowane jest uratowanie bohatera czy nawet w kosmosie, na statku kosmicznym, którym ekipa Damona wraca na Ziemię, to film po prostu przynudza. A muszę przyznać, że Matt Damon poradził sobie ze swoją rolą rewelacyjnie. W szczególności biorąc pod uwagę, że większość czasu na ekranie przebywa sam.

Ocena: 7/10


MOST SZPIEGÓW


O Boże. Gorszego filmu od Mostu szpiegów w tym roku wśród nominacji za najlepszy film nie ma. Gdybym miała wybierać między filmem Spielberga a Brooklynem, to bez zastanowienia wybrałabym ten drugi. To typowy amerykański wyrób Stevena Spielberga. Historia prawnika, broniącego słabszych. Zakończenie przewidywalne od samego początku. O ile scenariusz napisany jest rzeczywiście dobrze, ciekawie i rzetelnie, to nie rozumiem dlaczego nominowany jest on w kategorii najlepszego scenariusza oryginalnego skoro oparty jest na faktach. Zdecydowanie jest to jeden z najsłabszych nominowanych w tym roku filmów, wciśnięty do głównej kategorii jakby na siłę, tylko ze względu na to, że reżyserem jest Spielberg. Tom Hanks jest tutaj po prostu Tomem Hanksem jakiego znamy z każdego innego filmu i chyba jedynie Mark Rylance rzeczywiście pokazuje tu jakiekolwiek umiejętności aktorskie. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda.

Ocena: 5/10


POKÓJ


Film o chłopcu, dla którego pokój, w którym mieszka od urodzenia jest całym światem. Wszystko dlatego, że od kilku lat, razem z matką, więzieni są w tym pokoju przez człowieka, którego nazywają Dużym Nickiem. W końcu udaje im się uciec. Jednak życie poza pokojem okazuje się być trudniejsze niż by się to mogło wydawać. 
O Boże! Co to jest za film! Zdecydowanie najlepszy z nominowanych w tym roku. Kameralny, przejmujący, chwytający za serce. Do tego świetne aktorstwo. Brie Larson w roli dramatycznej świetnie daje sobie radę. Jednak największym zaskoczeniem okazuje się Jacob Tremblay, który poradził sobie ze swoją rolą po mistrzowsku. A nie jest to rola łatwa. Naprawdę dziwi mnie brak nominacji dla tego młodego aktora. Bez większych problemów pokonałby każdego konkurenta. Pokój to pozycja obowiązkowa do obejrzenia.

Ocena: 9/10


SPOTLIGHT


Kolejny film oparty na faktach. I to na faktach nieprzyjemnych, bo opowiada on historię grupy dziennikarzy z Bostonu, którzy wpadają na trop pedofilskiego skandalu w Kościele katolickim. Film bardzo dobry, doceniany przede wszystkim wśród dziennikarzy, przez wielu uważany za czarnego konia wyścigów o tegoroczne statuetki. I wcale bym się nie zdziwiła, bo to jeden z pięciu filmów, które na swoją nominację w głównej kategorii rzeczywiście zasłużyły. Mamy świetnie napisany scenariusz, wciągającą historię i doborowe aktorstwo. To przypadek podobny do Big Short, gdzie ciężko jest wyodrębnić głównego bohatera, jest za to bohater zbiorowy – dziennikarze z Boston Globe. Michael Keaton, Mark Ruffalo, Brian d’Arcy James i Rachel McAdams w swoich rolach spisują się świetnie. W moich oczach wyróżnił się jednak Mark Ruffalo, którego niezmiernie lubię, a który w roli Mike’a Rezendesa bryluje na ekranie. Tym bardziej cieszy mnie przyznana mu nominacja, choć na samą statuetkę może niekoniecznie zasłużył. Spotlight mogę Wam szczerze, z ręką na sercu polecić. Nie przepadam za tak długimi filmami (moim zdaniem film nie powinien trwać dłużej niż 90, góra 105 minut), ale jeżeli ponad dwugodzinny film potrafi zainteresować mnie na tyle, żebym w żadnym jego momencie nie sięgnęła po telefon czy nie sprawdziła godziny, to musi to być naprawdę dobry film.

Ocena: 8,5/10


ZJAWA 


I wreszcie doszliśmy do najbardziej przereklamowanego filmu zeszłego roku. Mamy początek XIX wieku. Hugh Glass, bohater grany przez Leonardo DiCaprio, zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia, a następnie pozostawiony przez swoich towarzyszy na pewną śmierć. Jakimś cudem udaje mu się jednak przeżyć, więc wyrusza na swoją prywatną krucjatę, żeby zemścić się na swoich wrogach. 
Powiedzmy sobie szczerze – opis filmu od razu nas do niego zachęca. To samo było ze zwiastunami. I choć nie lubię Leonardo DiCaprio, ani Alejandro G. Inarritu, to postanowiłam Zjawę obejrzeć. I to był błąd. Po pierwsze – film jest okropnie długi, bo trwa ponad 2,5 godziny. Przez co akcji mamy w nim mało, a film strasznie się dłuży. Spokojnie można by z tego wyciąć pół godziny, a jak się uprzeć, to nawet i godzinę, i od razu mielibyśmy więcej akcji. Po drugie – jeżeli, podobnie jak ja, nie przepadacie za Inarritu, to także Wam Zjawa się nie spodoba. Mamy tutaj identyczną reżyserię i bardzo podobny montaż jak w Birdmanie. Po trzecie – Leonardo DiCaprio w roli Hugh Glassa wcale nie jest aż taki genialny. To już w Wilku z Wall Street (który swoją drogą też mi się nie podobał) wypadł o wiele, wiele lepiej. Oczywiście, Zjawa nie jest filmem złym. Największym atutem filmu są zdjęcia, które rzeczywiście są piękne i które zdecydowanie warto zobaczyć w kinie, na dużym ekranie. Poza tym świetnie dają sobie radę aktorzy drugoplanowi. Tom Hardy, Domhnall Gleeson i Will Poulter wypadają świetnie i przyćmiewają DiCaprio w każdej scenie, w której się pojawiają. Przepraszam, ale nie sądzę, żeby Leo zasłużył sobie tą rolą na Oscara. Za to Hardy za rolę drugoplanową – jak najbardziej.

Z oceną Zjawy miałam okropny problem. Subiektywnie jest to dla mnie 3/10, obiektywnie 7/10.
Ocena (średnia): 5/10