piątek, 31 października 2014

Rogi (2013)...


Ig Perrish i Merrin Williams to para właściwie idealna. Poznali się jeszcze jako nastolatkowie i zakochali w sobie na zabój od pierwszego wejrzenia. Dziś Ig jest oskarżony o zabójstwo swojej dziewczyny i nikt, oprócz jego adwokata, nie wierzy w jego niewinność. Chłopak musi się więc sam postarać odnaleźć prawdziwego mordercę, aby zmyć z siebie winę. Paradoksalnie, pomogą mu w tym rogi, które wyrastają z jego czoła pewnego feralnego poranka.



Alexandre Aja jest reżyserem genialnym. No może trochę przesadzam, ale jedynie z racji tego, że jest to jeden z moich ulubionych reżyserów. W przeszłości popełnił takie filmy jak remake Wzgórza mają oczy (który niewiele ustępował oryginałowi), Lustra z Kieferem Sutherlandem (po obejrzeniu to których przez kilka dni bałam się przejść w nocy koło lustra) czy Pirania 3D. Te trzy filmy, które wymieniłam niemal idealnie ukazują jego drogę do tego czym są Rogi. Mamy bowiem remake "klasycznego" (powiedzmy) horroru, horror, w którym już powoli możemy dostrzec sceny humorystyczne oraz horror, który w zasadzie horrorem nie jest, a bardziej komedią z elementami horroru. Rogi też czystym horrorem nie są. Jasne, mamy tutaj elementy horroru, mamy elementy czarnej komedii, humor sytuacyjny i wreszcie przede wszystkim dramat, choć nawet i melodramat tu znajdziemy. Jeżeli więc idziecie na ten film do kina nastawiając się stricte na horror, w dodatku taki, który ma Was wystraszyć, to na pewno się zawiedziecie. Mam to szczęście, że mniej więcej wiedziałam czego się po Ajy spodziewać, więc wyszłam zachwycona.



Film w całości został oparty na książce Joe'go Hilla o tym samym tytule. Książki jeszcze nie czytałam, choć mam od dłuższego czasu w planach, więc nie jestem w stanie powiedzieć w jakim stopniu film zgadza się z książkowym pierwowzorem. Czytałam jednak inne książki Hilla i jeżeli tylko Rogi utrzymane są w podobnej stylistyce, to mam wrażenie, że jej fanom film się nie spodoba. 



Podstawą fabuły jest oczywiście dramat - mamy dziewczynę, która została brutalnie zamordowana. Wszyscy mieszkańcy małego miasteczka, w którym dziewczyna mieszkała, od razu oskarżają o ten czyn jej chłopaka. Postać samego Iga jest przy tym skonstruowana w taki sposób, że choć zdajemy sobie sprawę z tego, że raczej nie był to facet dla niej i prawdopodobnie byłby w stanie ją zabić, podczas jakiejś pijackiej nocy, to jednak od samego początku niejako przeczuwamy, że jest on niewinny. Jest w tym chłopaku coś takiego, że w tę jego niewinność wierzymy nawet bez dowodów na to, że to nie on. Nie jest to złe samo w sobie, gdyż jesteśmy dzięki temu w stanie mu współczuć i spróbować postawić się na jego miejscu. Z drugiej jednak strony, zdając sobie sprawę, że to nie on jest zabójcą, od razu szukamy winnego. Niestety znajdujemy go za szybko. I jest to jeden z minusów filmu - zbyt prędko możemy przewidzieć co się tak naprawdę stało.



Od dramatu przechodzimy do czarnej komedii - Ig budzi się pewnego ranka po kolejnej pijackiej nocy i odkrywa, że z jego czoła wyrosły rogi. Wtedy też odkrywa w jaki sposób działają one na innych ludzi. Od tego momentu już prawie do końca filmu mamy mnóstwo humoru sytuacyjnego. Np. lekarz uprawiający seks z pielęgniarką obok Iga, który leży pod narkozą, gdyż przyszedł, żeby odcięto mu rogi. Czy policjant, wyjawiający swoje homoseksualne myśli. 



Mniej więcej w połowie filmu rozpoczyna się horror - Ig odkrywa jak wielką ma moc, na szyi oplata sobie wielkiego węża, w rękę bierze widły i idzie się mścić. Najlepszą scenę możemy znaleźć właśnie mniej więcej w połowie seansu, a jest nią zdecydowanie zemsta na bracie. Daniel Radcliffe wygląda w tej scenie genialnie - wyniośle, groźnie, niemal majestatycznie. Stoi nad bratem z wężem na ramionach i po prostu patrzy. Scena ta jest w dodatku niezwykle realistycznie pokazana, przez co jeszcze bardziej przerażająca (choć nie straszna). Poza tym mamy tu też takie "smaczki" jak Juno Temple tańcząca uwodzicielsko do Heroes Davida Bowie, Radcliffe i Temple uprawiający seks przy tej samej piosence. Świetną sceną jest także ta, w której Radclifee wychodzi z płonącego baru, wyłania się z dymu i przechodzi przez parking, gdzie (za jego sugestią) fotoreporterzy biją się do upadłego.



Wspomniałam, że mamy w Rogach także elementy melodramatu. I to jest właściwie najsłabszy punkt filmu i dla mnie całkowicie zbędny. Przez cały film mamy powtarzane w kółko jak bardzo tych dwoje się kochało. I dobrze. Między innymi dzięki temu wierzymy, że Ig jest niewinny. Są jednak dwie sceny, w których pokazana jest ogromna siła ich miłości, w których ta miłość się kumuluje. Jedna jest ok. 20 minut przed końcem, druga to ostatnia scena. Dla mnie całkowicie zbędne i niepotrzebne. Wnoszą zbyt dużo ckliwości do świetnego filmu. Nie wiem też czy był to zabieg reżysera czy może Hill tak to opisał w książce i żal było tego wywalić? Przeczytam książkę to znajdę na to pytanie odpowiedź.



Parę słów muszę napisać także o samym zakończeniu - Ig rozwiązuje zagadkę, którą my rozwiązaliśmy już 20 minut po rozpoczęciu filmu, dowiaduje się kto zabił Merrin i idzie się z nim spotkać. Po co? Albo żeby oddać go w ręce policji, albo żeby się zemścić. Mniejsza z tym po co. Ważne jak to zakończenie wygląda. A wygląda genialnie. Krew się leje, diabeł powstaje, wracają węże, które gdzieś się w międzyczasie zagubiły. Jasne, jest to scena trochę przesadzona, może nie zbyt krwawa, ale zdecydowanie momentami lekko obrzydliwa. Co nie zmienia faktu, że jest idealnym zwieńczeniem tego pokręconego filmu.



Film Rogi nie spodoba się wszystkim. Ba, nie spodoba się większości. Jest to typ filmu, który będzie miał swoje grono wiernych fanów. Nie jest to stricte horror, więc trzeba się też w niego wczuć, zrozumieć jego konwencję. Podejść do niego jak do Domu w głębi lasu, nie całkiem poważnie.

Ocena: 8/10 <3

PS. Zajrzyjcie sobie do Michała na bloga. Też tam dziś w nocy o Rogach pisał i ma kompletnie odmienne zdanie na temat tego filmu - potwierdza to choćby sama jego ocena (dwa razy niższa od mojej).

PS2. Nie wiem gdzie Michał tam dostrzegł kilka zakończeń. Była jedna scena, podczas której pomyślałam, że pewnie to już koniec, bo rzeczywiście nadawała się na zakończenie, ale całe szczęście do końca było od niej jeszcze daleko. A scena melodramatyczna 20 minut przed końcem seansu na zakończenie się nie nadawała, bo nie kończyła wątku mordercy Merrin. Zakończenie jest jedno jedyne właściwe :)

czwartek, 30 października 2014

Sędzia (2014)...


Na film Sędzia do kina poszłam, gdyż już od czasów serialu Ally McBeal uwielbiam Roberta Downeya Jr. oraz filmy i seriale, gdzie w roli głównej występuje adwokat. Połączenie wyżej wymienionych wydawało się spełnieniem marzeń. Idąc do kina, nie nastawiałam się jednak na nic wybitnego. Ot, taki film dla zabicia czasu. Zobaczę co im tam wyszło, a potem "objadę" ich od góry do dołu w swojej recenzji (dobrze przecież wiemy, że o wiele łatwiej pisać o czymś złym niż o czymś dobrym). Jakie było moje zdziwienie kiedy z sali wyszłam zachwycona. Nie mam się prawie w ogóle do czego doczepić i ogłaszam wszem i wobec, że ten film trzeba zobaczyć.



Ale zacznijmy od początku... A na początku poznajemy Hanka Palmera - wziętego prawnika, który sam o sobie mówi, że "niewinnych ludzi na niego nie stać". Hank ma piękną żonę, cudowną córeczkę, wielki dom i świetny samochód. Pozory mogą jednak mylić. Hank ma bowiem także "dysfunkcyjną" rodzinę, a przede wszystkim ojca. Tego poznajemy chwilę później, kiedy jego syn przyjeżdża do rodzinnego miasteczka na pogrzeb matki. Przyjeżdża na jeden dzień, jednak nie uda mu się tak szybko uciec. Bowiem jego ojciec Joseph - notabene niesamowity, poważany przez wszystkich, tytułowy sędzia - zostanie oskarżony o morderstwo.




Sędzia wydaje się być z początku filmem stricte "prawniczym". Mamy prawnika i sędziego w rolach głównych. Film zaczyna się właściwie niemal sceną w sądzie. Nawet plakat nam to sugeruje. Jak jednak napisałam już powyżej, pozory często mylą. Więcej mamy tu bowiem dramatu rodzinnego. Sceny w sądzie są niejako tylko tłem dla opowiadanej historii. A dramat mamy zbudowany świetnie. Ojciec i syn, którzy nie widzieli się od wielu lat, którzy nawzajem za sobą chyba nie przepadają, nie potrafią ze sobą rozmawiać, a co tu dopiero mówić o wytrzymywaniu razem pod jednym dachem. Widzimy to już w ich pierwszej wspólnej scenie - ojciec wita syna w domu w dzień jego przyjazdu, na dzień przed pogrzebem żony. W domu jest mnóstwo ludzi, wszyscy przyszli złożyć kondolencje. Hank powie potem do swojego brata: "Wszystkich uściskał, a tylko mi podał rękę". Dziwne to trochę. No bo w końcu to jego syn. Jak bardzo zły by nie był, ojciec powinien uściskać go w momencie powrotu do domu, powinien się z tego powrotu cieszyć. Ten uścisk się Hankowi należał, szczególnie w dniu śmierci jego matki.




Potem mamy jeszcze mnóstwo podobnych scen. Scen wypominania sobie nawzajem swoich dawnych i obecnych błędów, scen, w trakcie których zastanawiamy się, kto jest tak naprawdę gorszy - czy ten ojciec, który syna nie docenia i wciąż pamięta jego błąd z młodości czy ten syn, który opuścił dom i, gdyby nie śmierć matki, pewnie w ogóle by do niego nie wrócił. Jednak wraz z rozwojem wydarzeń wydaje się, że ich relacja się zmienia. Po chwili jednak znów ukazuje nam się scena, w której wszystko jest tak jak dawniej i zastanawiamy się, co się dzieje - przecież jeszcze przed chwilą tak świetnie się dogadywali. Całość kończy się jednak w sposób właściwie idealny. Ostatnia scena jest sceną ostateczną, podsumowującą całą ich relację w sposób zaskakujący, a jednak tak bardzo do przewidzenia.



Sędzia to film, który opiera się głównie na aktorach. W szczególności tych dwóch głównych. Mamy więc Roberta Downeya Jr. jako syna - Hanka Palmera oraz Roberta Duvalla jako ojca - sędziego Josepha Palmera. O Duvallu mogę powiedzieć tylko jedno. Ten człowiek zdaje się w ogóle nie starzeć. Ma 83 lata, a wydaje się właśnie teraz być w swojej szczytowej formie. Mało jest aktorów w jego wieku, wręcz z jego pokolenia, którzy nadal tak dobrze i starannie dobieraliby swoje role. Jeżeli zaś chodzi o Roberta Downeya Jr. to coraz częściej słychać głosy, że po filmie Iron Man każdą swoją postać gra tak samo. Jego Sherlock Holmes i Peter Highman z Zanim odejdą wody rzeczywiście Tony'ego Starka bardzo mocno przypominają. Po filmie Sędzia słyszałam podobne głosy. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyż lubię jego role nawet jeśli jedna od drugiej zbyt wiele się nie różni. Hank Palmer nie jest jednak Tonym Starkiem. Jasne, trochę go przypomina z usposobienia, z nastawienia do życia i ludzi (kobiet przede wszystkim). Jest to jednak podobieństwo widoczne jedynie w charakterze postaci, a nie w grze aktorskiej. Nie zapominajmy, że to jest facet, który zagrał Charliego Chaplina w filmie Richarda Attenborough na tyle dobrze, że ciężko go od oryginału odróżnić (i to nie tylko ze względu na charakteryzację). Robert Downey Jr. wiele umie jako aktor i filmem Sędzia stara nam się to przypomnieć. Jest też tutaj jednak Billy Bob Thornton, który jako siwiutki prokurator prezentuje się znakomicie. Niezwykle przyjemnie podziwia się pojedynek tych dwóch panów na sali sądowej.



Dotarłam już właściwie do końca, więc na koniec małe "ale". Poza dwoma głównymi wątkami - sądowym oraz relacji ojca z synem - mamy w filmie Sędzia jeszcze wątek poboczny, a jest nim życie miłosne Hanka Palmera. Kiedy główny bohater wraca bowiem do rodzinnego miasteczka, spotyka tam swoją miłość z czasów jeszcze licealnych, kiedy to był młodym, głupim, zbuntowanym chłopakiem. Okazuje się oczywiście, że "stara miłość nie rdzewieje" i możemy podziwiać próby romansu tej dwójki. Jedyne co mam do zarzucenia temu filmowi to właśnie ten wątek. Jest on tutaj bowiem całkowicie zbędny. Równie dobrze można by go z filmu wyciąć i nikt nie zauważyłby różnicy, a mielibyśmy dzięki temu film, który trwałby nie 140 minut, a np. 120 minut.



Film Sędzia szczerze polecam. Wszystkim. Bo każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Więc nie wahajcie się więcej i idźcie do kina, póki jeszcze go grają :)

Ocena: 8/10


FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WARNER BROS POLSKA

Advertisement

sobota, 18 października 2014

5. Festiwal Kamera Akcja cz.3 - Otwarcie: Mommy (2014)...


Najnowszy film Xaviera Dolana Mommy mieliśmy przyjemność obejrzeć jako otwarcie tegorocznego Festiwalu Kamera Akcja. Przyznaję bez bicia, że z całego dorobku tego młodego kanadyjskiego reżysera widziałam jedynie jego poprzedni film Tom (także zresztą podczas festiwalu - nowe horyzonty: kamera akcja - zapowiadającego październikowy festiwal). Tom podobał mi się bardzo. Był to film absolutnie w moim "stylu": zaskakujący, nieprzewidywalny, trzymający w napięciu thriller. Po tamtym seansie pomyślałam, że muszę nadrobić wcześniejsze filmy Dolana. Niestety nigdy nie znalazłam na to wystarczająco dużo czasu i chęci. W zeszły czwartek obejrzałam Mommy i od razu zmieniłam zdanie. Tym bardziej, że słyszałam, że jest to film bardzo podobny do pierwszego filmu reżysera - Zabiłem moją matkę


Mama rozpoczyna też nowy cykl recenzji na blogu, cykl zatytułowany Filmy na bezsenność. Jedni wiedzą, inni nie, ale po nocach spać nie mogę, dlatego też często wyszukuję filmy, które znudzą mnie na tyle, że na nich usnę. Mama jest jednym z takich filmów. Filmy takie oceniane będą oczywiście w skali 1-10, tak jak do tej pory wszystkie filmy (to, że coś jest nudne, nie znaczy, że od razu jest złe). Dodatkowo powstała także oddzielna skala dla tych filmów, skala "po jakim czasie uśniesz" - 15 min, 30 min, połowa filmu, całość. Wróćmy jednak do filmu.


Tytułowa mama - Diane, to kobieta, która samotnie wychowuje syna Steve'a. Kiedy ich poznajemy Steve właśnie zostaje wyrzucony ze szkoły z internatem za podpalenie stołówki, wskutek którego ucierpiał jeden z uczniów. Diane zabiera więc syna, u którego stwierdzono ADHD, do domu. 


Relacja między matką a synem w nowym filmie Dolana jest dosyć niezwykła, chciałoby się powiedzieć, że wręcz dziwna. Steve ma 15 lat, ale Diane pozwala mu pić wino czy palić papierosy. Mało tego, Diane podaje synowi papierosa, którego sama odpaliła. Są ze sobą tak blisko, że momentami miałam wrażenie, że dojdzie tu do jakichś kazirodczych scen. Steve zresztą kocha matkę tak mocno, że byłby w stanie dla niej zabić. Nie jest w stanie zapanować nad sobą, kiedy widzi, że Diane jest "zainteresowana" ich sąsiadem. Doprowadza go do szału myśl, że jego mama mogłaby być z kimkolwiek innym niż jego ojciec bądź on sam. Boi się, że w momencie kiedy Diane znajdzie sobie nowego mężczyznę, on sam pójdzie w odstawkę, przestanie go kochać, a może nawet pozbędzie się go ze swojego życia. Steve nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że matka kocha go w bardzo podobny sposób. Może i nie próbuje zawłaszczyć go tylko i wyłącznie dla siebie, ale stara się zrobić wszystko, żeby żyło mu się jak najlepiej. Zabiera go do domu, stara się za wszelką cenę jak najszybciej znaleźć jakąkolwiek, choćby najgorszą pracę, po to tylko, żeby syn mógł mieć lepsze życie niż ona. Bo przecież każda matka kocha swoje dziecko bez względu na wszystko.


Do tego duetu dołącza jeszcze jedna osoba - sąsiadka z naprzeciwka, Kyla. Kyla jest nauczycielką, przebywającą na urlopie naukowym z powodu problemów z mową. Za namową Steve'a i Diane, Kyla staje się stałą bywalczynią w ich domu, pomagając chłopakowi w nauce. Steve zachowuje się w stosunku do sąsiadki podobnie jak w stosunku do matki. Jest bezpośredni, momentami brutalny. Jednak Kyla także potrafi się mu "odgryźć". I to w sposób o jaki nikt by jej nigdy nie podejrzewał. Zaskakujące w tej kobiecie jest to, że żeby pomóc rodzinie Diane, Kyla zaniedbuje swoją własną rodzinę. Ma bowiem męża i córeczkę, którzy idą w odstawkę, kiedy w drogę wchodzi Steve.


Aktorsko Mama stoi na bardzo wysokim poziomie. Dolan zatrudnił aktorki, które już zna. W rolę tytułową wcieliła się Anne Dorval, którą fani kanadyjskiego reżysera mogą pamiętać z dwóch filmów: Zabiłem moją matkę oraz Wyśnionych miłości. Nie wiem jak spisała się w tych dwóch filmach albo w jakimkolwiek innym, gdyż był to pierwszy film, w którym miałam przyjemność ją oglądać. I była to naprawdę wielka przyjemność. Dorval jest aktorką niezwykle wyrazistą, jej postać bardzo mocno gra widzowi na emocjach, przeżywamy razem z nią każde wydarzenie i wczuwamy się w jej położenie. Dlatego też jesteśmy w stanie zrozumieć decyzję, którą podejmuje. Także odtwórczyni roli Kyli, Suzanne Clement, znana jest fanom Dolana z jego dwóch poprzednich filmów: Zabiłem moją matkę oraz Na zawsze Laurence. Kyla to kobieta bardziej skomplikowana. Spokojna, cicha, ma problemy z mową. Nauczanie Steve'a pomaga jej właśnie z tymi problemami, co nie zmienia faktu, że przy mężu nadal zachowuje się tak jak wcześniej. Jedynie przy sąsiadach może odpocząć i pokazać swoją prawdziwą twarz. A w skrajnych przypadkach potrafi nawet "pokazać pazur". Jednocześnie zamiast zajmować się swoją własną rodziną i swoim własnym dzieckiem, zaniedbuje ich na rzecz Steve'a i Diane.W roli Steve'a Dolan obsadził zaś, debiutującego na wielkim ekranie, Antoine-Oliviera Pilona. Chłopak poradził sobie naprawdę dobrze. Jak na swoją pierwszą wielką rolę, to nawet wręcz genialnie. 


Mama to film naprawdę dobry. Ma wiele plusów, wiele świetnych scen, dobrych aktorów. Nie zmienia to jednak faktu, że film jest niezwykle nudny i dłuży się okropnie. W trakcie seansu zmieniałam pozycję w fotelu, średnio raz na 5-10 minut. I to nie tylko dlatego, że fotele w Kinie Wytwórnia nie są najwygodniejszymi fotelami kinowymi w jakich siedziałam. Film ma w sobie mnóstwo dłużyzn, scen zwyczajnie niepotrzebnych bądź za długich. Już sam fakt, że trwa on 140 minut daje do myślenia. Gdyby wyciąć wszystkie niepotrzebne sceny, skrócić film o przynajmniej 30-40 minut dostalibyśmy pozycję rewelacyjną, wręcz genialną. Takim sposobem mamy jednak do czynienia z filmem, który podczas oglądania w domu, oglądałabym na trzy razy, a w międzyczasie jeszcze zdążyłabym się wyspać. 


Film mimo wszystko polecam. Znam mnóstwo osób, które uważają Mamę za arcydzieło, które z pewnością otrzyma Oskara dla filmu nieanglojęzycznego. Ja nie byłabym tego taka pewna. Bardziej od filmu Dolana podobała mi się nasza polska Ida. O tym przekonamy się już w lutym, a ja poważnie zastanowię się czy nadal tak bardzo zależy mi na poznaniu wcześniejszego dorobku tego kanadyjskiego reżysera. 

Ocena: 6/10
Usnęłam (prawie) po: 30 minutach

środa, 15 października 2014

5. Festiwal Kamera Akcja cz.2 - III Ogólnopolski Zjazd Blogerów Filmowych...


Blogerom filmowym musiałam oczywiście poświęcić całkowicie oddzielną część relacji. Festiwal Kamera Akcja rozwija się bowiem i pod tym kątem. Przede wszystkim blogerzy filmowi mają możliwość otrzymania całkowicie nieodpłatnej akredytacji - to już ode zeszłego roku. Poza tym w tym roku w harmonogramie znalazły się dwa wydarzenia przeznaczone tylko i wyłącznie dla blogosfery filmowej.


Pierwszym z nich były Szybkie randki, które odbyły się w sobotę o godzinie 10:00. Wcześnie. Nawet bardzo wcześnie, biorąc pod uwagę to, że położyliśmy się spać ok. 5 nad ranem. Plan był prosty: bierzemy kilka osób ze świata okołofilmowego (niekoniecznie musieli to być krytycy, ale także na przykład przedstawiciele producentów czy dystrybutorów filmowych, etc.) i sadzamy ich osobno przy stolikach. Do tego dosadzamy kilku blogerów filmowych - w założeniu jeden na jednego. Co 10 minut krytyk zmienia stolik i podchodzi do każdego blogera. Wyszło jednak trochę inaczej niż planowaliśmy. Przede wszystkim dlatego, że na wydarzenie stawiło się mniej osób niż pierwotnie potwierdziło swoją obecność, z kolei blogerów filmowych było zbyt wielu. W niczym to nam jednak nie przeszkodziło, wręcz przeciwnie - dzięki temu na rozmowę z każdym mieliśmy 5 minut więcej. Nadwyżkę blogerów rozwiązaliśmy zaś w bardzo łatwy sposób - dobraliśmy się w kilkuosobowe grupki (nie wszyscy oczywiście).


W ostateczności na szybkie randki stawili się: Joanna Jakubik, Błażej Hrapkowicz, Anna Bielak, Kuba Armata, Marcin Adamczak, Kaja Klimek oraz Kuba Mikurda. Ostatni niestety nie osobiście, porozmawiać z nim jednak mogliśmy poprzez Skype'a. Ze strony blogerów mieliśmy zaś Arthouse, Seriale, filmy, muzyka, In Love With Movie, Okiem Kinomaniaka, Filmowy Kot, REC-EN-ZEN'T, Płonący Celuloid, Dyskretny Urok Kina i mnie oczywiście (nie mogłam przecież przegapić takiej okazji). Była też Monika z QOHam Kino, która przede wszystkim robiła za fotoreportera, ale czasami dosiadła się do którejś grupki i zamieniła z kimś parę słów :)


Spotkania mogę spokojnie zaliczyć do tych niezwykle udanych. Początkowo część z nas, blogerów (ja także), obawiała się tych rozmów z przyczyny całkowicie naturalnej - o czym my będziemy z tymi ludźmi rozmawiać. Jednak już przy naszych pierwszych rozmowach wszelkie obawy poszły w niepamięć. Każdy z gości okazał się osobą nie tylko kompetentną i inteligentną, ale także ciekawą i w każdym stopniu pomocną. Zapytać ich mogliśmy tak naprawdę o wszystko. A oni odpowiadali na każde nasze pytanie bez zająknięcia, nie wypominając nam na przykład, że po raz setny tego dnia ktoś się ich pyta o ulubiony film.


Z kim mi się najlepiej rozmawiało? Z Błażejem Hrapkowiczem, to na pewno. Jest to niezwykle przystępny człowiek, z którym można na przykład pożartować, a za chwilę wysłuchać jego mądrej, przemyślanej i rzeczowej rady na temat pracy krytyka filmowego w radiu. Ciekawostką jest to, że co tydzień słucham audycji Błażeja Hrapkowicza w radiowej Czwórce, a dopiero w niedzielę wieczorem uświadomiłam sobie, że on to on. Poza tym w TOP moich rozmów znajduje się także ta z Kubą Mikurdą. Była to rozmowa, której w zasadzie obawiałam się najbardziej, bo jest to człowiek niezwykle inteligentny (według mnie), a poza tym podziwiam zarówno jego, jak i całą jego pracę. Jako, że wszyscy z mojego otoczenia (szczególnie tego blogerskiego) doskonale zdają sobie z tego faktu sprawę, zostałam rzucona na głęboką wodę od razu na samym wejściu i niemal siłą wepchniętą przed laptopa. Okazało się jednak, że nie miałam się czego obawiać, a wręcz przeciwnie, rozmowa przebiegła mi bardzo przyjemnie, a czasu okazało się być zbyt mało. Świetnie rozmawiało się także z Joanną Jakubik, z którą porozmawialiśmy sobie o filmach - tych, które już widzieliśmy podczas festiwalu i tych, które bardzo lubimy, choć dobrymi filmami nie są. To z pewnością były moje TOP3 rozmowy. Wszystkie pozostałe rozmowy były jednak równie przyjemne i blogerzy, którzy na Szybkie randki się nie zgłosili, zdecydowanie mają czego żałować. Mam więc wielką nadzieję, że organizatorzy festiwalu także w przyszłym roku postanowią przygotować dla nas coś  równie ciekawego i rozwijającego oraz że naszym rozmówcom spotkania podobały się w równym stopniu co nam.


Drugim wydarzeniem przygotowanym specjalnie dla nas było oczywiście Ogólnopolskie Spotkanie Blogerów Filmowych. To odbyło się w niedzielę w samo południe, mieliśmy więc trochę czasu, żeby się przespać, chociaż poprzedniego dnia pobalowaliśmy z częścią blogerów z racji moich 23. urodzin. Spotkanie potrwało ok. dwóch godzin w trakcie, których poznaliśmy kilka nowych osób, przedstawiliśmy się sobie nawzajem i porozmawialiśmy o filmach. W zasadzie o filmach i nie tylko, bo dokładniej dyskutowaliśmy na temat przebiegu całego festiwalu, o tym co nam się podobało, a co nie, co widzieliśmy, a czego niestety obejrzeć nie daliśmy rady, etc. Na naszym spotkaniu gościliśmy także 1/3 organizatorów FKA - Malwinę Czajkę. Tradycją już jest dla naszych spotkań także to, że organizatorzy danego spotkania (tym razem padło na mnie i Anię z Arthouse) przygotowują dla blogerów drobne upominki zdobyte od swego rodzaju "sponsorów". Na poprzednich spotkaniach otrzymywaliśmy filmy na DVD, książki i tym podobne rzeczy. Łódź musiała być więc i pod tym względem wyjątkowa. Blogerzy filmowi otrzymali więc ważne bezterminowo wejściówki do Se-ma-for Muzeum Animacji. Szkoda, że osób, których nasza grupa jeszcze nie poznała, zjawiło się tak mało, bo miało być ich jeszcze kilkoro. Jednak nic straconego. Na pewno zdążymy się jeszcze poznać na kolejnych spotkaniach :)

Pizza musiała się u nas pojawić chociaż raz, bo bloger, który nie lubi pizzy nie jest prawdziwym blogerem :)


THANK YOU NOTES :)
Festiwal Kamera Akcja - za możliwość poznania osobiście ludzi, których na co dzień jedynie czytamy, słuchamy i oglądamy
Se-ma-for - za możliwość zwiedzenia Muzeum Animacji jakoś w najbliższym czasie
Ani z Arthouse - za pomoc w ogarnianiu niektórych kwestii
Zacnemu gronu blogerów filmowych za przybycie i możliwość spędzenia tych kilku dni w doborowym towarzystwie:

A w szczególności tym blogerom, którzy mieli to szczęście znaleźć się w moim mieszkaniu w sobotę późnym wieczorem za piękny prezent urodzinowy :)

5. Festiwal Kamera Akcja cz.1...


5. Festiwal Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja był już trzecią jego edycją, w której brałam udział, przy czym drugą w roli blogera filmowego. Mam więc, w przeciwieństwie do większości blogerów filmowych, którzy w tym roku na festiwalu byli, możliwość porównania tegorocznej edycji z tymi poprzednimi. I cóż mogę powiedzieć. Festiwal Kamera Akcja naprawdę nabiera rozpędu. Jest więcej i przede wszystkim lepiej. Ale zacznijmy od początku...



FKA rozpoczął się w czwartek 9. października panelem dyskusyjnym Kinomani to kupią. O strategiach marketingowych filmów. Prowadzącym, moderatorem dyskusji, tak jak w poprzednich latach, był Michał Pabiś-Orzeszyna (teraz już z tytułem doktora). Gośćmi: Kuba Mikurda, Paulina Młynarska oraz Ewa Golenia. Panel zapowiadał się naprawdę ciekawie (ci, którzy czytają tego bloga od dłuższego czasu i mnie znają, wiedzą dlaczego chciałam uczestniczyć akurat w tym panelu), ale niestety w tym czasie odbierałam akurat z dworca pierwszych przyjezdnych blogerów. Podobno wiele nie straciłam, ale z tym pytaniem już musicie udać się do Ani z Arthouse, ona tam była.



Podczas otwarcia festiwalu mieliśmy okazję zobaczyć przedpremierowo nowy film Xaviera Dolana Mommy, o którym coś więcej będziecie mogli przeczytać już w czwartek. Na razie zdradzę Wam jedynie tyle, że chętnych do obejrzenia seansu było tak wiele, że, chociaż seans był zaplanowany jedynie w Kinie Wytwórnia, to jednocześnie mogliśmy go oglądać także w Hali Wytwórnia. Dzień zakończyliśmy wypadem na piwo na OFF Piotrkowską, gdzie dzięki organizatorom FKA, mogliśmy liczyć na naprawdę atrakcyjne rabaty. Piwo oczywiście w blogerskim gronie, do którego dołączyły nowe osoby: Kasia z Filmowego Melanżu , Alicja z REC-EN-ZEN'Ta, na chwilę także Ania z Filmowego Kota. Tego jednego wieczoru mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby trochę zaszaleć (co nie oznacza, że nie robiliśmy tego także w dni kolejne), gdyż w piątek wybieraliśmy się do Kina Wytwórnia dopiero na godzinę 11:15, a co poniektórzy nawet na 12:00.



Ja byłam w tej pierwszej grupie. Czyli w grupie osób, które wybrały się na warsztaty Jak pisać o dźwięku w filmie zamiast na film Małe stłuczki. Jestem bowiem jedną z tych osób, które wychodzą z założenia, że właściwie każdy film można sobie kiedyś w przyszłości nadrobić i obejrzeć we własnym zakresie, zaś warsztaty, spotkania, panele dyskusyjne są jednak niepowtarzalne. I wcale nie żałuję, że nie poszłam na film (który zresztą będę miała możliwość obejrzenia już w przyszły piątek w Łódzkiej Szkole Filmowej). Wręcz przeciwnie, jestem z tego faktu więcej niż zadowolona. Warsztaty poprowadzili Błażej Kafarski wespół z Michałem Kosterkiewiczem w budynku TOYA Studios, w jednej z sal służących do udźwiękawiania filmów. Powinnam być właściwie zawiedziona, bo nie dowiedzieliśmy się najważniejszego, nie znamy nadal odpowiedzi na pytanie zadane w tytule warsztatów - nadal nie wiem bowiem jak pisać o dźwięku w filmie. Jednak pomijając tę jedną kwestię, były to naprawdę interesujące, w jakiś sposób na pewno rozwijające warsztaty filmowe. Dowiedzieliśmy się bowiem jak dzielimy dźwięk w filmie, na czym dokładnie polega praca dźwiękowca, jak można (dzięki wykorzystaniu dźwięku) w różny sposób przedstawić w filmie te same odczucia, to samo wydarzenie. No i prowadzący poradzili sobie naprawdę dobrze. Nastraszona kilka tygodni wcześniej przez Malwinę Czajkę, organizatorkę festiwalu, że dźwiękowcy nie potrafią mówić o swojej pracy, obawiałam się trochę tych warsztatów. Wszystko jednak wypadło bardzo profesjonalnie, dostaliśmy nawet kilka anegdot na temat dogrywania dźwięku do kilku scen w polskich filmach. No i na sam koniec zrobiłyśmy sobie z Anią z Arthouse oraz Moniką z QOHam Kino kilka fotek z panami prowadzącymi warsztaty i konsolą w tle "świecącą jak Las Vegas", jak to określił Michał Kosterkiewicz



Kolejnym punktem programu był dla mnie panel dyskusyjny Magiczny VHS. O rynku filmowym minionej epoki. Prowadzący: oczywiście Michał Pabiś-Orzeszyna. Goście: Kacper Kujda, Grzegorz Fortuna, Piotr Sitarski oraz Jacek Samojłowicz. Od samego początku panel zapowiadał się niezwykle ciekawie. W końcu VHS to coś co ja jeszcze pamiętam. Pamiętam wypożyczalnie kaset video, jakiego sama miałam bzika na punkcie przegrywania kaset jakoś pod koniec podstawówki. W dodatku na panel został zaproszony organizator VHS Hell. Goście dyskutowali o tym jak rozwijał się rynek VHS w Polsce, dlaczego ludzie tak bardzo zachwycali się nie rzadko słabymi kopiami filmów, jak powstawały ówczesne tłumaczenia filmów, ale także o tym jak gromadzą swoje własne kolekcje VHS. Nic jednak podczas całego festiwalu nie przebije tego właśnie panelu, który przez społeczność blogerską został okrzyknięty "panelem z psem". Dlaczego? Jakieś 20 minut przed końcem panelu na salę wkroczył spóźniony Jacek Samojłowicz w ciemnych okularach i z psem na ręku oznajmiając: "To ja stworzyłem rynek VHS w Polsce". Pierwsze wrażenie zostało dość szybko zatarte przez to jak Pan Jacek opowiadał o tamtych czasach. Z jego ust mogliśmy usłyszeć wiele świetnych anegdot na temat właśnie rozwijającego się rynku VHS. Był to zdecydowanie najlepszy panel w ciągu całego tegorocznego festiwalu.



Tego samego dnia obejrzałam jeszcze jedynie dwa filmy: Room 237 oraz Deadly prey zaprezentowany w cyklu VHS Hell. O filmach więcej już w piątek. 

Sobota rozpoczęła się dla nas naprawdę wcześnie rano, biorąc pod uwagę to, że z kina wróciliśmy ok. 4 nad ranem. A już od godziny 10:00 musieliśmy wraz z innymi blogerami "ocucić" nasze mózgi i wykrzesić z siebie nieco inteligencji podczas spotkania ze znanymi krytykami filmowymi podczas Szybkich randek. O tym jednak więcej już jutro. 



Zaraz po randkowaniu popędziliśmy na salę kinową, gdyż okazało się, że większość z nas nie widziała jeszcze Idy (a myślałam, że to tylko ja). Po filmie część (a raczej większość) blogerów wybrała się na Międzynarodowy sukces Idy. Case study, ja zaś pozostałam w sali kinowej w oczekiwaniu na seans Medium (który widziałam już chyba z dziesięć razy, choć nigdy na wielkim ekranie) oraz spotkanie z Jackiem Koprowiczem, które odbyło się chwilę po napisach końcowych. Z racji tego, że nastąpiło opóźnienie, spotkanie z reżyserem było niestety bardzo krótkie. Niestety, ponieważ jest to fascynujący człowiek, którego można na pewno słuchać godzinami. Jak to powiedziała Alicja z REC-EN-ZEN'Ta: "Reżyser jest o wiele ciekawszy niż sam film". Zgadzam się z tym stwierdzeniem w niemal stu procentach. Niemal, gdyż nie uważam, żeby film Medium był filmem złym, słabym bądź nudnym. 



W sobotę w ramach festiwalu nie obejrzałam już żadnego filmu. Nie byłam także na panelu dyskusyjnym Krytyk w markecie. Jak wygląda kupowanie filmów, gdzie gośćmi byli Joanna Łapińska, Joanna Tereszczuk, Kuba Armata i Anna Bielak. Opuściłam bowiem festiwal na rzecz kolejnego spotkania z cyklu Psychoanaliza i film w Łódzkiej Szkole Filmowej.



Niedzielę zaczęliśmy z małym opóźnieniem. Część z nas miała iść na warsztaty Jak zrobić wywiad z Justinem T.?, które poprowadziła Mariola Wiktor. Byliśmy jednak tak zmęczeni poprzednimi dniami festiwalowymi, że dotarliśmy dopiero na godzinę 12:00 na Ogólnopolskie Spotkanie Blogerów Filmowych. O tym wydarzeniu więcej jutro, a teraz o chyba najlepszym wydarzeniu z całego festiwalu, czyli Spacerze po Fabryce Snów. Po Łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych oprowadził nas Tadeusz Wijat. Było to niezwykłe przeżycie. W szczególności wejście do archiwum Filmoteki Narodowej. Jak to powiedział Grzegorz z Płonącego Celuloidu: "Umarłem i jestem w niebie". I miałam wrażenie, że właśnie dokładnie tak czuli się wszyscy blogerzy, którzy na spacer się wybrali. Pomijam już te lekko zdziwione spojrzenia pozostałych ludzi, kiedy biegaliśmy, skakaliśmy po archiwum i piszczeliśmy na widok każdego znanego nam tytułu :) Poza tym Tadeusz Wijat okazał się idealny w roli przewodnika. Anegdoty, którymi nas zasypywał na pewno na długo jeszcze pozostaną mi w pamięci.



Po zwiedzaniu Fabryki Snów wyruszyliśmy na ostatni już panel dyskusyjny o tytule Krytyk w produkcji. Zróbmy razem dobry film. Gośćmi byli: Marcin Adamczak, Piotr Trzaskalski, Łukasz Dzięcioł i Magdalena Sendecka. Goście rozmawiali o tym jaką rolę krytyk może odgrywać w produkcji, czy warto jest prosić krytyka o to, żeby przeczytał scenariusz i naniósł na niego swoje uwagi, a może lepiej w ogóle zlecić mu napisanie scenariusza. Goście wspomnieli nawet o blogerach filmowych, wypowiadając się na początku może lekko niepochlebnie, jednak dochodząc do wniosku, że jeżeli tylko bloger jest inteligentnym człowiekiem, który potrafi napisać dobrą (choć niekoniecznie pochlebną) recenzję to z takim blogerem też reżyser chętnie by współpracował. Po tym panelu mogę także szczerze powiedzieć, że uwielbiam Piotra Trzaskalskiego, który przez to, że mówił bez jakichkolwiek ogródek, wydał się najbardziej szczerą osobą z towarzystwa. 



Na zamknięcie festiwalu obejrzeliśmy jeszcze Dzikie historie (o tym filmie więcej już w sobotę) i choć festiwal jeszcze trwał, rozeszliśmy się do domów. A raczej odprowadziłam pozostałą część blogerów na dworzec i wróciłam do mieszkania po to, żeby wreszcie odpocząć po czterech dniach pełnych wrażeń. Mogę szczerze powiedzieć, że Festiwal Kamera Akcja rozwija się w jak najlepszym kierunku. Dobrych filmów i warsztatów było w harmonogramie tak dużo, że ciężko było się zdecydować co zobaczyć. Pozostaje nadal kilka niedociągnięć, których fajnie byłoby się pozbyć, ale na to pozostają organizatorom kolejne edycje tego wspaniałego łódzkiego festiwalu. Możecie na mnie liczyć także w przyszłym roku :)

Wszystkie zdjęcia pochodzą z fb festiwalu. Jak tylko ogarniemy nasze blogerskie zdjęcia, to także je zobaczycie :)

czwartek, 9 października 2014

Annabelle (2014)...


Annabelle, czyli spin-off Obecności do kin wszedł w ostatni piątek (3. października), ale ja miałam okazję się na niego wybrać dopiero w poniedziałek. Przez te kilka dni zdążyłam się nasłuchać o tym jaki to jest słaby film, że nie ma co go w ogóle do Obecności porównywać, że w ogóle nie straszny, że nudny. Ile w tym racji? Okazuje się, że całkiem sporo. Bo chociaż film nie okazał się aż tak słaby jak wszyscy mówią, to jednak nie jest on nawet w połowie tak dobry jak się spodziewałam. Czekałam na tę produkcję blisko rok i niestety zawiodłam się na niej okrutnie. 



Zacznijmy jednak od początku. Na początku była lalka. Bardzo rzadka, ciężka do znalezienia i cenna dla kolekcjonerów. Mia otrzymuje taką lalkę od męża niedługo przed narodzinami ich pierwszego dziecka. Pewnej nocy na dom młodej pary napadają sataniści, którzy jednak dość szybko zostają unieszkodliwieni przez policję. Policjanci nie mogli jednak przewidzieć, że jedna kropla krwi zmarłej Annabelle (bo tak miała na imię dziewczyna, który na dom Mii i Johna napadła) ożywi "martwą" lalkę. Mia i John przeprowadzają się, a lalka podąża za nimi...



Annabelle rozpoczyna się tą samą sceną, którą widzimy na początku Obecności. Dokładnie tą samą sceną, tylko nieco skróconą. Spodziewamy się więc horroru, który poziomem temu znakomitemu filmowi dorówna. W końcu za kamerą stanął John R. Leonetti, czyli człowiek, który odpowiada za zdjęcia do Obecności oraz obu części Naznaczonego. Sam James Wan też do Annabelle rękę przyłożył, zajmując się produkcją. Mogłoby się wydawać, że James Wan, którego możemy spokojnie chyba nazwać jednym z mistrzów horroru, nie podpisałby się pod słabym horrorem. Wygląda jednak na to, że Wan pomagał przy produkcji na tej samej zasadzie co w przypadku każdej kolejnej części Piły, czyli - "nakręciłem film, dzięki któremu ten film powstał, więc podpiszę się pod tym, bo co mi szkodzi". 



Największym moim zarzutem w przypadku Annabelle jest po prostu to, że film jest nudny. Rozkręca się on tak długo, że momentami ma się ochotę wyjść z kina. I uwierzcie mi, dwie osoby wyszły w trakcie seansu. Seans jest w dodatku niezwykle długi. Sam film trwa 99 minut, a przecież trzeba do tego doliczyć jeszcze ok. 30 minut reklam. Obecność także z początku się trochę dłużyła i dosyć długo się rozkręcała, jednak kiedy już coś zaczęło się dziać, siedziało się cały czas w napięciu. Dzięki temu, zapomina się o tym, że seans początkowo się dłuży, a jednak zapamiętuje się jedynie te dalsze sceny, kiedy dzieje się już tak wiele, że właściwie nie ma chwili wytchnienia. Annabelle nie dość, że rozkręca się długo, to w dodatku dalsza część filmu, a w szczególności przerażające sceny, wcale tych dłużyzn nie wynagradzają. 



Trzeba jednak przyznać Annabelle, że trzyma w napięciu. Niestety nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Raczej w stylu - liczę na to, że właśnie teraz coś się stanie i, bum, nic się nie stało, napięcie opada. Tyczy się to przede wszystkim "postaci" lalki. W końcu ona jest tutaj "główną bohaterką", tytułową "postacią". Wydawałoby się, że, tak jak opowiadano o niej w Obecności, lalka będzie coś robiła. Przemieszczała się, ruszała głową, atakowała rodzinę, cokolwiek. Nie chodzi mi o to, żeby biegała za ludźmi z nożem w ręce, bez przesady, nie róbmy z niej drugiej Laleczki Chucky. Ale dla przykładu - lalka leży na bujanym fotelu z głową obróconą w stronę obiektywu kamery. Mia zagląda do pokoju i zaraz z niego wychodzi. W tym momencie widz ma ogromną nadzieję na to, że lalka obróci głowę. Sugeruje to obraz, dźwięk, muzyka, a nawet sama historia. Nic się jednak nie dzieje, przechodzimy do następnej sceny. Taka sytuacja powtarza się w filmie kilkukrotnie.



Annabelle nie jest jednak horrorem do końca słabym. Może i nie wyszłam z kina zachwycona i przerażona, ale jednak film przypadł mi do gustu. Reżyseria nie wyszła Leonettiemu źle. Największym problemem tego filmu jest po prostu scenariusz. Gdyby go skrócić o jakieś chociażby 15-20 minut, mielibyśmy film o wiele bardziej przerażający, choć nadal przewidywalny. Scen niepotrzebnych, takich trochę "zapychaczy" było bowiem w filmie kilka. Wycinamy je i mamy w miarę dobry horror. Było też kilka scen, na których można się było rzeczywiście przerazić. Może i nie były to sceny w stylu - już do końca będę oglądała film przez palce, jednak raz, a może nawet i dwa udało im się wystraszyć mnie na tyle, że lekko podskoczyłam w fotelu. A kiedy wracałam już do mieszkania, nawet się wzdrygnęłam przed wejściem do ciemnego parku.



Annabelle nie jest filmem aż tak słabym jak wszyscy mówią, ale nie jest też jakim rewelacyjnym filmem. Taki przeciętniak, którego z pewnością warto jednak zobaczyć. Przynajmniej po to, żeby wyrobić sobie o nim własne zdanie. Osobom strachliwym z pewnością się spodoba. Takie to trochę połączenie Dziecka Rosemary z Naznaczonym i domieszką Laleczki Chucky. Niekoniecznie dla wielbicieli horrorów, koniecznie dla pozostałych osób :)

Ocena: 6+/10

A tak wygląda prawdziwa Annabelle, która po dziś dzień umieszczona jest w muzeum małżeństwa Warren. Słodziaśna, prawda? ;)
Na zdjęciu Patrick Wilson, który zagrał Eda Warrena w Obecności.




FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WARNER BROS POLSKA

Advertisement