poniedziałek, 31 grudnia 2012

2013...

Wszystkim stałym czytelnikom mojego bloga oraz tym, którzy trafiają tu przypadkiem i zerkną na jedną z recenzji życzę szczęśliwego roku 2013. Żeby najbliższy rok obfitował w same udane premiery i arcydzieła filmowe. Spełnienia wszelkich marzeń. Więcej kin, tańszych filmów na dvd, więcej pieniędzy na bilety do kina, większych zniżek, ciekawych maratonów filmowych.

Ja spędzam Sylwestra w domu, oglądając razem z siostrami wszystkie części Harry'ego Pottera. W najbliższym czasie ukaże się więc podsumowanie ośmiu filmów o ulubionym czarodzieju świata.

Tych, którzy jeszcze nie wiedzą zapraszam na fanpage mojego bloga na facebooku TUTAJ.

Do zobaczenia w Nowym Roku :)

sobota, 29 grudnia 2012

Hobbit: Niezwykła podróż (2012)...



Kiedy w internecie pojawiły się wiadomości o tym jakoby miał powstać film na podstawie książki Tolkiena Hobbit, czyli tam i z powrotem nie zaciekawiło mnie to zbytnio. Podobnie, nie zainteresowała mnie wiadomość jakoby to Peter Jackson, osławiony reżyser trylogii Władcy Pierścieni, miał zająć się wyreżyserowaniem także tego filmu. Dopiero kiedy to na zakończenie lata wybrałam się z tatą do kina na Maraton Reżyserskich Wersji Władcy Pierścieni i wyszłam z kina po 12 godzinach oglądania Śródziemia zaczęłam wyczekiwać Hobbita z niecierpliwością. Miałam nadzieję powrócić do Śródziemia i znów cieszyć się oglądając jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy film roku. Nie tak dawno wróciłam z kina i powiem szczerze, że mam mieszane odczucia względem tego filmu.




Hobbit: Niezwykła podróż to historia młodego hobbita, Bilbo Bagginsa. Ten oto mały "stworek" zostaje zaproszony przez dawnego przyjaciela jego matki, czarodzieja Gandalfa Szarego, na wyprawę, mającą na celu odzyskanie przez dzielnych dwunastu krasnoludów, dawno odebranej im przez smoka Smauga, Samotnej Góry, która niegdyś była ich domem. Początkowo kierowany wątpliwościami Bilbo odmawia, jednak po namyśle dogania podróżnych i wyrusza wraz z nimi na wyprawę w charakterze włamywacza.




Kto czytał książkę wie, że Hobbit, czyli tam i z powrotem Tolkiena to niesamowita opowieść z niepowtarzalnymi postaciami spośród których na czoło wybija się tytułowy hobbit - Bilbo Baggins. Peter Jackson powiedział o o Martinie Freemanie, że został on idealnie dobrany do roli Bilba. I choć jest to subiektywna opinia to zgadzam się z nią w stu procentach. W tym momencie nie wyobrażam sobie w tej roli nikogo innego. Zresztą nigdy nie miałam żadnego szczególnego wyobrażenia o tym kto mógłby Bilba zagrać. Kiedy czytałam książkę byłam już po obejrzeniu Władcy Pierścieni, więc Bilbo był dla mnie Ianem Holmem. Dziś moja wizja diametralnie się zmieniła. Nie wyobrażałam sobie Martina Freemana jako słynnego niziołka. Widziałam go w kilku jego wcześniejszych rolach i jakoś nigdy mnie nie zachwycił ani nie zwrócił zbytnio mojej uwagi (od razu zaznaczam, że nie widziałam jeszcze Sherlocka). Tutaj spisał się doskonale. Cieszę się, że właśnie jego Jackson wybrał do roli Bilba, choć w życiu nie przeszłoby mi to przez myśl. Oprócz tytułowego niziołka mamy oczywiście dwunastu krasnoludów. Krasnoludy to niezmiernie rozrywkowe typy. Uwielbiają jeść, pić, bawić się, śpiewać (swoją drogą Misty mountains, przewodni motyw muzyczny filmu, mam od nie dawna ustawioną jako dzwonek w telefonie). Każdy jest inny, ale w głębi duszy każdy z nich jest wojownikiem gotowym zginąć w imię miłości do swojego domu, Samotnej Góry, który pragną za wszelką cenę odzyskać. Za długo by było rozpisywać się o każdym z nich z osobna. W moich oczach wyróżnili się dwaj: Thorin Dębowa Tarcza oraz Kili. Thorin, jak podejrzewam, jest oczywistym wyborem. Mężny wojownik, młody książę, który przez zachłanność dziadka stracił swoje królestwo, do ostatniej chwili, broniąc jej przed orkami. Teraz postanawia odzyskać dom z łap złego smoka Smauga. Thorina zagrał Richard Armitage, kolejny aktor, który nie zagościł w mojej pamięci, pomimo tego, że widziałam kilka filmów z jego udziałem. Był on idealnym przywódcą - zdecydowanym, silnym, odważnym, w chwili pomyłki, gotowym przyznać się do błędu. Przeszkadzał mi nieco brak mimiki jego twarzy. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że Thorin z założenia miał być skrzywdzonym przez los księciem, starającym się za wszelką cenę odzyskać to co do niego należy jednak były momenty kiedy Armitage miał możliwość wykorzystania mimiki w celu okazania jakichkolwiek emocji czy uczuć. Jedynie raz czy dwa widziałam na jego twarzy grymas inny niż zmęczonego i złego, obrażonego mężczyzny. Drugi z nich, Kili, to słynny Mitchell z serialu Being alive, Aidan Turner. Spodobał mi się od razu i to wcale nie dlatego, że był jedynym przystojnym krasnoludem (zresztą kwestia gustu). Była to jedna z najprzyjemniejszych postaci w filmie. Jego mina w momencie, gdy razem z Filim oznajmiają hobbitowi, że gdzieś zapodziały się im dwa kuce była wyśmienita. To krasnolud, który jest cały czas wesoły i zadowolony z życia, ale w momencie walki momentalnie przestawia się na tryb wojownika, a walczy jak nikt inny z czternastki podróżników.




Nie można zapomnieć oczywiście o naszych starych przyjaciołach z czasów trylogii. Przede wszystkim pojawia się tu Gandalf Szary, czarodziej, który pomaga krasnoludom, choć ma w tym chyba jakiś swój ukryty cel. Mag, który mimo wszystko zabiera ze sobą w wyprawę niziołka, choć zdaje sobie sprawę z tego, że ten najprawdopodobniej nie wróci do domu, jeśli w ogóle uda mu się przeżyć na tyle długo, żeby dojść do zamierzonego celu podróży. W roli Gandalfa pojawia się dobrze znany fanom trylogii Ian McKellen. Jego rola nie różni się niczym od tej znanej nam już z Władcy Pierścieni. Epizodycznie, choć dość ważną dla Gandalfa, rolę odgrywa także Galandriela, czyli piękna Cate Blanchett. Rola Galandrieli to rola dzięki, której zakochałam się w Blanchett. Mamy także ważnego dla powodzenia wyprawy Elronda, czyli Hugo Weavinga. Jest to zdecydowanie moja ulubiona rola tego aktora. Na kilka minut pojawia się na ekranie także Saruman, w którego ponownie wcielił się Christopher Lee. Jednak Hobbit: Niezwykła podróż to także jedyna część (bo, jak zapewne już wszyscy wiedzą, Jackson zaplanował trylogię), w której występuje mój ulubiony bohater Władcy Pierścieni - Gollum. Kolejny już raz mieliśmy okazję zobaczyć w tej roli Andy'ego Serkisa. Scena spotkania Bilba z Gollumem to zdecydowanie najlepsza scena z całego filmu i zdecydowanie najbardziej podobna stylizacją do Władcy Pierścieni. Gollum momentami jest śmieszny, a momentami przerażający, a jego mimika to mistrzostwo świata. 




Scenografia Hobbita znacznie różni się od tej z Władcy Pierścieni. Nie oznacza to jednak, że jest to zmiana na minus. Fani Władcy Pierścieni (tacy jak ja) powinni cały czas powtarzać sobie w głowie, że Hobbit to nie Władca Pierścieni. Jest to zupełnie inna historia i, choć uważana za swoisty rozbudowany prolog do trylogii Tolkiena, to jednak jest to zupełnie oddzielna historia, utrzymana w zupełnie innej stylizacji. Władca Pierścieni był filmem mrocznym, na ekranie królowały wszelkie odcienie czerni i bieli, co idealnie komponowało się z walką dobra ze złem. Hobbit to opis przygody pewnego niziołka i choć mamy tutaj oczywiście stwory, które pojawiały się już w trylogii zekranizowanej przez Jacksona, typu orki czy gobliny, to jednak wszystko pozostałe utrzymane jest w zieleniach, złotach i brązach, ciepłych barwach. Może to dlatego, że Hobbit, czyli tam i z powrotem był z założenia książką pisaną dla dzieci i młodszej części młodzieży, film Jacksona jest utrzymany w zdecydowanie bajkowej, a powiedziałabym nawet, że w baśniowej konwencji.




Książkę czytałam dawno, więc wielu rzeczy nie pamiętam, jednak Jackson rozbudował mnóstwo wątków, a nawet dodał takie, których w książce nie było. Gdyby pozostawił książkę taką jaką była prawdopodobnie zmieściłby się w jednym filmie, a tak film kończy się w taki sposób, że czułam pewien niedosyt. Siedziałam w fotelu i zastanawiałam się czy to już koniec i dlaczego właściwie już się skończyło. Akcja w filmie rozwijała się nie równomiernie co wcale nie było dobre dla filmu, a tym bardziej dla widza. Mniej więcej do połowy filmu akcja przeplatała się z humorem, potem zaczęło robić się groźnie, a momentami miałam wrażenie, że niemal patetycznie.




Mnóstwo mówiło się o jakoby nowej i lepszej technologii w jakiej Hobbit został nakręcony, a mianowicie 48fps. Byłam na filmie w 2D i jedyną zmianą jaką odczułam był rzeczywiście dużo wyraźniejszy obraz. Jak to powiedział mój tata: "Aktorom widać było każdego pryszcza na twarzy"... Jedynie podczas walk obraz momentami zlewał się w taki sposób, że trudno było odróżnić od siebie poszczególnie postaci. Jest to jednak technologia, do której przyzwyczajasz się po 15 minutach i później już nie zauważasz różnicy.




Nadal mam mieszane uczucia względem najnowszego filmu Jacksona. Wątpię w to czy kiedykolwiek będzie można go nazwać arcydziełem godnym ekranizacji trylogii Władcy Pierścieni. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to pierwszy film od niepamiętnych czasów, na który chętnie poszłabym drugi raz do kina.






Ocena 7+/10

wtorek, 25 grudnia 2012

Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (2012)...


Do obejrzenia tego filmu nie trzeba było mnie specjalnie przekonywać. Zanim poszłam na niego do kina nie widziałam nawet trailera. Co mnie do niego zachęciło to osoba reżysera oraz aktorzy. Wes Anderson to najbardziej pozytywny reżyser jakiego znam. Choć jego filmy nie są proste w odbiorze i nie traktują o błahych, a raczej o poważnych sprawach to jednak są one naprawdę przyjemne, a po ich obejrzeniu jeszcze długo utrzymuje się na naszej twarzy uśmiech. Mogę wymienić chociażby takie filmy jak Genialny klan czy Pociąg do Darjeeling. Poza tym Anderson jakimś dziwnym trafem przyciąga do siebie świetnych aktorów, których nazwiska zdecydowanie zachęcają do obejrzenia filmu.


Dwójka dzieciaków, nielubiany przez wszystkich skaut - sierota i zaniedbywana przez rodziców dziewczynka poznają się przypadkiem pewnego lata w kościele. Od razu wpadają sobie w oko i zaczynają pisać do siebie listy. Ich korespondencja doprowadza do postanowienia - uciekamy. Suzy z domu, Sam z obozu dla skautów. W pogoń za nimi podążają rodzice Suzy, harcmistrz wraz z pozostałymi skautami, kapitan lokalnej policji oraz kobieta z opieki społecznej.


Aktorzy są tu fenomenalni. Zacznijmy od tytułowej pary, czyli Suzy i Sama. Dwoje młodych (14 lat), nieznanych nikomu aktorów, Jared Gilman i Kara Hayward, zagrali swoje role genialnie. Poza tym wykazali się nie lada odwagą zgadzając się na debiut aktorski w takim filmie. Ich postaci to zakochana para nastolatków, którzy pragną oderwać się od otaczającego ich świata i pozostać tylko we dwoje w stworzonym przez siebie zakątku. Aktorzy oddali to doskonale, są w swojej grze niezwykle przekonujący. Poza tym, co chyba najważniejsze, nie zniknęli gdzieś w tłumie pomiędzy starszymi i bardziej doświadczonymi aktorami. Wręcz przeciwnie. Wydaje się jakoby starsi byli w filmie Andersona jedynie nie jako obowiązkowym dodatkiem do tej historii, w której równie dobrze mogłoby ich nie być. Nie byłaby to jednak wtedy opowieść o miłości z przeszkodami, a raczej o miłości spełnionej w każdym calu. Rodziców Suzy zagrali, występujący już kilkakrotnie u Andersona, Bill Murray oraz, widziana przeze mnie ostatnio we Wszystkich odlotach Cheyenne'a, Frances McDormand. Murray jest dla mnie mistrzem w swoim fachu. Uwielbiam wszystkie jego role, a do roli ojca - prawnika, który nawet nie zauważył, że jego córka zniknęła, pasuje idealnie. Nie mam także nic do zarzucenie Frances McDormand, która urzeka swoim rządzeniem się. Jest ona swoistym panem domu. I jakże zabawne jest jej nawoływanie przez megafon ilekroć pragnie porozumieć się z kimś w domu, kto jest od niej oddalony przynajmniej o jeden pokój. Edward Norton, który wcielił się w rolę harcmistrza Warda to harcmistrz z krwi i kości. Zabawny, gra go przecudownie. I tak jak do tej pory kiedy widziałam Nortona na ekranie myślałam Hulk (choć wolę go w innych rolach), tak od tej pory widzę tego harcerzyka w krótkich spodenkach, próbującego zapanować nad grupą skautów i uczynić ich sobie posłusznymi, palącego jednego papierosa za drugim. Istną ironią było obsadzenie w roli kapitana policji Sharpa, aktora, który kojarzy się widzom głównie z kinem akcji, Bruce'a Willisa. Powiem szczerze, że tej roli obawiałam się najbardziej. Okazało się jednak, że zupełnie nie potrzebnie. Willis bowiem zagrał idealnie karykaturę postaci odgrywanych przez siebie w poprzednich filmach. Policjant z Moonrise Kingdom (wybaczcie mi, ale wolę jednak tytuł oryginalny) to niezdara, nie mający nic wspólnego z mężczyzną, który już nie raz ratował świat przed zagładą. Zachwyca także Tilda Swinton jako Opieka Społeczna, bo tak sama siebie przedstawia. Choć odgrywa w filmie niewielką rolę, raptem trzy kilkuminutowe epizody, to jednak wnosi do niego powiew "zła", jeśli tak to mogę nazwać. Staje się istną przeciwnością losu, stającą na drodze miłości nastolatków. Przypomina mi ona tutaj trochę złą Babę Jagę z bajki o Jasiu i Małgosi. Wkracza nagle i nieoczekiwanie w świat młodych zakochanych, chcąc zburzyć ich sielankę i zabrać Sama do okropnego domu dziecka, gdzie będzie cierpiał katusze, gdyż już nigdy żadna rodzina nie będzie chciała go przygarnąć (po opisie domu dziecka w filmie Andersona taki właśnie obraz pojawił mi się w głowie). Nie można również zapomnieć o genialnym Jasonie Schwartzmanie, który, choć miał do zagrania tylko mały epizod, jak zwykle dał z siebie wszystko i udowodnił, że mimo wszystko jest dobrym aktorem.


Zachwyca w Moonrise Kingdom scenografia, typowa zresztą dla Andersona. Bajkowe, urocze i w pewnym sensie trochę infantylne - to słowa, które opisują kolory, krajobrazy, stroje, które widzimy na ekranie. Ten niesamowity klimat przenosi widza na nieco ponad półtorej godziny w kolorowy świat dzieciństwa, w którym wszystko jest możliwe - nawet miłość od pierwszego wejrzenia aż po grób.
A wyznanie miłosne Sama i Suzy to jedna z najlepszych i najbardziej zapadających w pamięć scen w całym filmie.


Moonrise Kingdom to film, który przyciąga nazwiskami aktorów, dla zaznajomionych także nazwiskiem reżysera. I dobrze. Bo dzięki temu ci, którzy pójdą na film Andersona jedynie dla, dajmy na to, Bruce'a Willisa zobaczą piękny, niezwykle pozytywny film, dzięki któremu będą uśmiechali się cały dzień. Film o dziecięcej miłości, ale jakże dojrzałej, jakże "dorosłej". Film, który zasługuje na wyróżnienie nominacją do Oscara. Jest w nim oczywiście trochę niedociągnięć (głównie w scenariuszu), jednak jest to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów roku 2012.

Ocena: 8/10

niedziela, 23 grudnia 2012

Atlas chmur (2012)...


Najnowszy film braci (a teraz już rodzeństwa) Wachowskich i Toma Tykwera przez TIME został okrzyknięty najgorszym filmem roku. Mimo tego film chciałam zobaczyć (przyznaję bez bicia, że przede wszystkim ze względu na osobę Bena Whishawa w jednej z ról i Toma Tykwera jako jednego z reżyserów) i się nie zawiodłam.



Fabułę Atlasu chmur naprawdę trudno opisać. To kilka historii różnych ludzi, których łączą ze sobą drobiazgi, rozgrywających się na przestrzeni wielu lat. Mamy więc chorego notariusza, płynącego do żony, młodego kompozytora biseksualistę, wyklętego przez ojca, młodą dziennikarkę, starającą się dotrzeć do prawdy za wszelką cenę, starszego wydawcę w poważnych tarapatach, skazaną na śmierć kobietę z Neo Seulu oraz mężczyznę z postapokaliptycznej rzeczywistości. Historie te ukazywane są nie jedna po drugiej, ale przeplatają się ze sobą. Choć film trwa niemal trzy godziny to brak w nim scen nudnych i zbędnych, a kiedy dochodzi do punktu kulminacyjnego wszystkich historii siedzi się jak na szpilkach w oczekiwaniu na rozwiązanie.



Choć zmieniają się czas, historie, miejsca i postacie to aktorzy pozostają ci sami. Przyjemność sprawia zgadywanie, który aktor kryje się pod daną charakteryzacją, a w niektórych przypadkach jest to bardzo trudne. I tak możemy podziwiać kunszt aktorski Toma Hanksa, Halle Berry, Jima Sturgessa, Bena Whishawa, Hugh Granta, Susan Sarandon, Jima Broadbenta, Hugona Weavinga, Doonę Bae. Tę ostatnią widziałam na ekranie po raz pierwszy i od razu mi się spodobała. Dostała poza tym jedną z lepszych ról (Sonmi), do której pasowała nie tylko wyglądem, ale i talentem. Idąc od końca, Hugo Weaving spodobał mi się w roli Starego Georgiego. Nie przepadam za tym aktorem, podobał mi się jedynie we "Władcy Pierścieni" (i to średnio), ale ta jego rola była świetna. Z kolei płatny zabójca, którego grał był, jak dla mnie, zbyt podobny do jego agenta Smitha z Matrixa, co sprawiało, że nie miałam ochoty oglądać go na ekranie zupełnie, gdyż tej postaci nie cierpię z całego serca. Jim Broadbent był zjawiskowy w historii, w której grał główną rolę, a mianowicie Timothy'ego Cavendisha. W pozostałych swoich rolach był nijaki. Może momentami jako Vyvyan Ayrs mnie zaskoczył. Jednak nie wyobrażam sobie w tym momencie żadnego innego aktora w roli Timothy'ego Cavendisha. Susan Sarandon była jak dla mnie w tym filmie całkowicie zbędna. Nie przypadła mi do gustu w żadnej roli. Była płaska i nijaka. Niczym się nie wyróżniała, a miałam ją za naprawdę dobrą aktorkę. Hugh Grant nareszcie pokazał, że potrafi grać nie tylko w komediach romantycznych. I chociaż nie miał żadnej z główniejszych ról, to jednak należą mu się gratulacje za każdą z jego ról. Najbardziej spodobał mi się jako przywódca Kona (trudno go zresztą poznać w tej roli). Nic nie mówił, jego postawa i mimika mówiła wszystko. W Atlasie chmur Hugh Grant nie jest już tym samym przystojniakiem co w innych jego filmach. Jedynie w jednej roli pokazuje się w całej okazałości jako on. W pozostałych jest tak ucharakteryzowany, że ciężko go rozpoznać. Ben Whishaw to aktor, którego uwielbiam od momentu kiedy obejrzałam Pachnidło Tykwera. W Atlasie chmur jest aktorem, który urzekł mnie najbardziej ze wszystkich, podobnie zresztą historia jego bohatera Roberta Frobishera. Wrażliwy biseksualista, wyklęty przez ojca, pragnący zostać kompozytorem pisze listy do ukochanego. Kiedy historia Frobishera dobiegała końca dosłownie popłakałam się ze wzruszenia. Piękna historia i idealny do tego aktor. Jim Sturgess, oprócz pomniejszych ról,  miał niejako dwie "główniejsze" role - Adama Ewinga i Hae-Joo Changa. Zdecydowanie bardziej podobał mi się w tej drugiej. Poczynając od tego, że przez większość filmu w ogóle nie wiedziałam, że to on, poznałam go dopiero pod koniec i to tylko ze względu na profil. Sturgessa poznałam przy okazji 21, potem widziałam mnóstwo filmów z nim, zawsze zachwycałam się jego rolami, ale nigdy nie przypisywałam ich do jednego nazwiska, przez co ostatnio okazało się, że widziałam połowę jego filmografii nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jest to zdecydowanie utalentowany aktor, który w Atlasie chmur pokazuje wszystkie swoje umiejętności, chociaż mam wrażenie, że w przyszłości jeszcze nas czymś zaskoczy. Ostatnia dwójka: Halle Berry i Tom Hanks. Chyba najbardziej znane nazwiska z całej obsady. I najbardziej charakterystyczne. Okazuje się jednak, że nawet oni pokazują nam coś nowego. Halle Berry blondwłosą Żydówką? Czemu nie... Tom Hanks czarnym charakterem? Da się zrobić. Ta dwójka aktorów to zdecydowanie mistrzostwo. Reżyserzy nie mogli wybrać lepiej, i to nie tylko ze względu na promocję filmu (bo przecież na znane nazwiska pójdzie więcej ludzi). O ile Halle Berry najbardziej podobała mi się w jej "głównej" roli, czyli dziennikarki Luisy Rey, tak Tom Hanks jako Zachariasz podobał mi się średnio. Jednak dużo bardziej jest rola, która zdecydowanie różni się od tych, w których wcześniej go widziałam.



Dużym atutem Atlasu chmur są kostiumy i ogólna charakteryzacja, którymi zajęli się Kym Barrett, która pomagała już Wachowskim przy okazji Matrixa oraz Pierre-Yves Gayraud, który z kolei zajmował się kostiumami do Pachnidła Tykwera. Reżyserzy wybrali więc do tej pracy kogoś z kim już wcześniej pracowali. Wiedzieli więc, że wyjdzie to dobrze. I mieli rację. Bo charakteryzacja w Atlasie chmur jest genialna. Istną zabawą jest rozpoznawanie poszczególnych aktorów pod makijażem bądź ubiorem (choć momentami może to być także denerwujące). Jak już wcześniej pisałam, Jima Sturgessa w roli Hae-Joo Changa poznałam dopiero po profilu. Aż do napisów końcowych nie wiedziałam, że brata Timothy'ego Cavendisha zagrał Hugh Grant, a siostrę Noakes - Hugo Weaving. Zadziwiająca jest charakteryzacja Hugh Granta na przywódcę Kona, Halle Berry na Jocastę Ayrs czy Doony Bae na Tildę Ewing. 



Zachwycająca jest w Atlasie chmur także muzyka. Skomponowana przez Reinholda Heila, Johnny'ego Klimeka i Toma Tykwera. Panowie pracowali razem przy muzyce już do kilku filmów (np. Pachnidło, The International) i jak do tej pory wychodziło im to świetnie. Nic więc dziwnego, że i tutaj muzyka jest tym co zapada człowiekowi w pamięć tak, że ma ochotę znów ją usłyszeć. Szczególnie zachwyca Cloud Atlas Sextet. Zarówno strona wizualna, jak i muzyka zapierają dech w piersiach. 



Każda historia jest na swój sposób inna i, co za tym idzie, ciekawa. Przenosimy się więc z komedii przez melodramat, science fiction aż do postapokaliptycznej wizji świata. Denerwuje momentami wielość wątków, kiedy musimy czekać z niecierpliwością na to co stanie się z Cavendishem czy Frobisherem, gdyż wątek zostaje w pewnym momencie przerwany. Atlas chmur jest swoistą hybrydą gatunków, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Film ten zawiera jednak w sobie jakieś głębsze przesłanie, nie do końca zrozumiałe zaraz po wyjściu z kina. Jest to jednak także piękna historia i świetna rozrywka. Nie zrażajcie się więc wielością wątków ani długością filmu i obejrzyjcie go nie nastawiając się ani na film zły, ani na dobry, a wyróbcie sobie o nim własne zdanie. Zapewniam, że będzie to seans przyjemny.



Ocena: 9/10

sobota, 1 grudnia 2012

Smoki w tle: Eragon (2006) i Jak wytresować smoka (2010)...

Od kiedy pamiętam zawsze fascynowałam się magią, czarami, smokami, całym światem nadprzyrodzonym. Nic więc dziwnego, że gdy tylko pojawia się film o interesującej mnie tematyce, bez wahania po niego sięgam. Czasem kończy się to na tyle dobrze, że do filmu jeszcze kilkakrotnie powracam, czasem na tyle źle, że znudzona wyczekuję końca, spoglądając co jakiś czas na zegarek (mam niestety to do siebie, że nawet najnudniejszy film, kiedy już zacznę, muszę obejrzeć do końca).



Eragon to ekranizacja książki Christophera Paoliniego o tym samym tytule. Historia 17-letniego wiejskiego chłopaka o imieniu Eragon, który pewnego dnia podczas polowania znajduje jajo smoka. Nastolatek okazuje się być Smoczym Jeźdźcem, a co za tym idzie musi uratować świat przed rządami króla Galbatorixa, Smoczego Jeźdźca, który tak bardzo pragnął władzy, że zabił swoich towarzyszy (tym samym zakończył erę smoków i Smoczych Jeźdźców) i mianował się królem.

Cały film utrzymany jest trochę w klimacie "Władcy Pierścieni", podobna jest scenografia. Jednak scenografia nie pomaga kiedy scenariusz jest słaby i najzwyczajniej w świecie nudny. Niewiele się w tym filmie dzieje. Nawet smok rośnie w zastraszającym tempie, a co za tym idzie nie możemy "podziwiać" tego jak Eragon się nim opiekuje, wychowuje go, zaprzyjaźnia się z nim, co z pewnością urozmaiciłoby trochę fabułę. Jednego dnia smok wykluwa się z jaja, a już dwa dni później jest wielki i na tyle dorosły, że może chłopcu co nieco wytłumaczyć i stanąć razem z nim do walki.



Aktorsko też Eragon stoi nie najlepiej. Młody Ed Speleers, dla którego film ten był debiutem kinowym, w tytułowej roli jest nijaki, nużący i choć ładnie się prezentuje to niestety aktorsko momentami aż irytuje. W dosyć ważnej roli, niejako mentora chłopca, występuje, jeden z moich ulubionych aktorów, Jeremy Irons. Tutaj nie pokazał nic z Ironsa, którego znam z innych filmów. Także jest nijaki i choć jego bohater skrywa jakiś sekret, to wcale tego po nim nie widać. Zawiodłam się na nim okropnie i nie wiem czy za to jakie postaci mamy w Eragonie winić książkę i scenariusz czy samych aktorów. W filmie mamy także Johna Malkovicha w roli króla Galbatorixa, którego niestety było za mało na ekranie, żeby mógł w całości pokazać swoje umiejętności. Jedyny aktor, który wyróżnia się na tle pozostałych i szczerze mi się spodobał to Robert Carlyle w roli Durzy - Cienia. Był taki, jaki powinien być czarny charakter - złowieszczy, na wskroś przesiąknięty złem, nie ma w nim ani krzty dobra.



Eragon w Polsce był rozpowszechniany w wersji z dubbingiem, jednak w miarę możliwości staram się unikać wersji dubbingowanych (lektora zresztą także nie cierpię), więc widziałam jedynie wersję z napisami, a co za tym idzie nie mogę wypowiedzieć się na temat dubbingu polskiego.



Eragon to pierwsza książka z cyklu Dziedzictwo. Podobnie zresztą film miał być pierwszym z cyklu, gdyż w planach było zekranizowanie jak najwięcej książek. Nawet zakończenie filmu daje nam do zrozumienia, że powinniśmy się spodziewać kolejnej części. Niestety Eragon okazał się być porażką.



Za to Jak wytresować smoka wręcz przeciwnie. Jak wytresować smoka to film animowany, przenoszący nas w czasy Wikingów. Główny bohater, Hiccup (w polskiej wersji językowej Czkawka), to syn wodza, który niestety różni się od pozostałych zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wioska Hiccupa raz po raz plądrowana jest przez smoki, dlatego też młodzież przyuczana jest do zabijania ich. Jednak chłopiec podczas jednego z "nalotów" łapie w pułapkę i rani, ponoć najgroźniejszego z nich, Czarną Furię. Szybko się jednak przekonuje, że wszystko co jego rodacy wiedzieli i myśleli o smokach jest błędne.



Fabuła filmu jest świetnie skonstruowana. Mamy tu elementy komedii, dramatu i akcji. Pomimo tego, że jest to film animowany, zdecydowanie nie jest on przeznaczony jedynie dla dzieci, dorośli także będą się na nim świetnie bawić (czego jestem najlepszym przykładem).



W filmie animowanym nie ma co oceniać aktorstwa, ale kilka słów na temat dubbingu powiedzieć muszę. W wersji amerykańskiej do głównego bohatera głos podkłada Jay Baruchel. Jego głos pasuje do tej postaci idealnie. Między innymi dlatego akurat Jak wytresować smoka wolę w wersji amerykańskiej niż z polskim dubbingiem. Chociaż Polacy także świetnie dali sobie radę (niektóre zdania czy słowa przetłumaczyłabym inaczej - tak jak i imię głównego bohatera), jednak Mateusz Damięcki to nie to samo co Jay Baruchel. Bohater Baruchela jest taki jaki powinien być - udający dzielnego, przerażony chłopiec, który nie potrafi przekonać nikogo ani do siebie, ani do swoich racji. Zaś Hiccup (albo jak kto woli Czkawka) Damięckiego wydaje się już (głosowo) nieco bardziej pewny siebie, co nie do końca mi do niego pasuje. Dlatego też polecam, w miarę możliwości, wersję z napisami.

Mimo wszystko Jak wytresować smoka to mój ulubiony film animowany, który z ręką na sercu mogę spokojnie każdemu polecić. Dlatego też cieszę się, że powstaje podobno kolejna część filmu.

Moje oceny:
Eragon 4-/10
Jak wytresować smoka 8+/10

Cosmopolis (2012)...


Najnowszy film Davida Cronenberga udało mu się obejrzeć dopiero w tym tygodniu,, choć "polowałam" na niego od momentu jego premiery kinowej. Niestety w łódzkich kinach Cosmopolis utrzymało się około dwóch tygodni. To i wciąż pojawiające się niepochlebne recenzje utwierdzały w przekonaniu, że Cosmopolis to co najmniej film słaby, jeśli nie całkowicie zły. Mimo tego, chciałam go obejrzeć i przekonać się na własnej skórze. Nie byłam jednak bardzo zaskoczona tym, że mi się bardzo spodobał, na tyle, że gdy już zaczęłam oglądać, nie mogłam oderwać się od monitora. 


Oglądając film, jesteśmy świadkami jednego dnia z życia Erica Packera. Eric to 28-letni mężczyzna, multimilioner, grający na giełdzie. Obserwujemy jego podróż długą białą limuzyną, przez bliżej nieokreślone miasto, z domu do fryzjera. Eric ma swoje osobiste rytuały - codzienne badania lekarskie, konkretny fryzjer. Jego limuzyna to jednocześnie biuro, zaprasza więc do niej wszystkich "zainteresowanych". Tu spotyka się z pracownikami, kochanką, tu bada go lekarz, tu załatwia swoje potrzeby fizjologiczne. Z samochodu wysiada właściwie tylko spotkać się z żoną.


Pełno w filmie dobrych aktorów, mniej i bardziej znanych. Główną rolę zagrał Robert Pattinson (swoją drogą ostatnio oglądam sporo filmów z nim), który kolejny raz udowadnia, że jest dobrym aktorem, na tyle dobrym, że Cosmopolis warto obejrzeć właśnie dla niego. Odkryciem Cronenberga jest zdecydowanie Sarah Gadon - piękna aktorka, którą poznałam przy okazji horroru Internat (recenzja TUTAJ). W Cosmopolis Gadon gra żonę Packera, poetkę wywodzącą się z bardzo bogatej rodziny. Gadon dorównuje talentem Pattinsonowi, sceny z jej udziałem są (pomijając scenę finałową) zdecydowanie najlepszym punktem filmu. Zazdrosna o męża, którego nie kocha, doprowadza ją do szału, że wyczuwa od niego zapach seksu, zarazem nie daje tego w ogóle po sobie poznać. Podczas spotkań z żoną Eric się zmienia. W każdej rozmowie jest opanowany, czuje, że ma przewagę nad swoimi rozmówcami. Tutaj role się odwracają. Elise jest opanowana, powściągliwa, za to Eric denerwuje się ilekroć ją widzi.


Każdy z aktorów pobocznych (oprócz szefa ochrony Packera i Elise) pojawiają się w filmie tylko raz, na kilkuminutową rozmowę. I tak możemy tu zobaczyć Jaya Baruchela, Juliette Binoche czy też Kevin Durand. 

Wszystko co dzieje się na ekranie prowadzi nas prosto do sceny finałowej - najlepszej sceny w całym filmie, poza tym najdłuższej rozmowy Packera z drugą osobą. W roli rozmówcy Erica mamy wspaniałego Paula Giamattiego. Giamatti to świetny aktor, o czym przekonałam sie już nie raz, chociażby przy takich filmach jak: Iluzjonista czy Bezdroża. Już w momencie oglądania trailera wiedziałam, że Giamatti to doskonały wybór Cronenberga. Zestawienie tych dwóch aktorów w tak rozbudowanej i mocnej scenie wydawałoby się nie do końca dobrym pomysłem, istniało bowiem zagrożenie, że Giamatti przyćmi Pattinsona i zawładnie ekranem. Pattinson dał sobie jednak doskonale radę i wcale nie zostaje daleko w tyle za bardziej doświadczonym kolegą po fachu.


Cronenberg jest specyficznym reżyserem. Uwielbiam jego filmy od momentu, gdy jako nastolatka obejrzałam Muchę. To właśnie dzięki niemu pokochałam Jeffa Goldbluma. To reżyser, który uwielbia pokazywać ludziom złożoność psychiki ludzkiej oraz fatalistyczne dzieje świata. W Cosmopolis główny bohater dowiaduje się najpierw, że straci setki milionów dolarów przez swoją pomyłkę, a następnie, że jego prostata jest asymetryczna. Nie wie co to dla niego oznacza, ale dobija go to psychicznie, prowadzi go do autodestrukcji, przewija się przez cały film.


Cosmopolis to film przegadany. Na pewno nie spodoba się każdemu. Jeżeli nastawiacie się zobaczyć film pełen akcji z pewnością się zawiedziecie. Cosmopolis to niemal w stu procentach dialogi (wykluczając sceny seksu). Packer rozmawia nawet podczas badania prostaty. Zresztą nawet podczas seksu z bohaterką Patrici McKenzie Eric jest strasznie rozgadany. Więc jeżeli nie lubisz filmów, w których prawie nic się nie dzieje, to z pewnością powinieneś darować sobie oglądanie Cosmopolis. Dla mnie, im więcej dialogów w filmie, tym lepiej. To, plus świetni aktorzy i genialna reżyseria to powody, dla których moja ocena jest aż tak wysoka.

Ocena: 9/10

niedziela, 25 listopada 2012

Zwierzęta w tle: Kupiliśmy zoo (2011) i Woda dla słoni (2011)...

Dwa filmy ze zwierzętami w tle, dwa zupełnie inne filmy, o innych ludziach, inne są okoliczności ich zetknięcia się ze zwierzętami. Jedynie co je łączy to motyw zwierzęcy i piękne, zdolne aktorki w rolach drugoplanowych.

Kupiliśmy zoo

Głównym bohaterem filmu jest Benjamin (Matt Damon), ojciec dwójki dzieci: Dylana (znany fanom serialu Nie z tego świata Colin Ford) i Rosie (śliczna i absolutnie słodka Maggie Elizabeth Jones, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia;)), który jakiś czas temu stracił żonę. Nie mogąc sobie poradzić ze stratą, Benjamin wpada na pomysł przeprowadzki. Razem z córką wyrusza na poszukiwanie przyszłego domu. Pod koniec dnia wreszcie znajdują idealne miejsce. Jest tylko jeden problem – kupując dom, kupujesz zoo. Pokonując kolejne trudności, zarówno w zoo, jak i w rodzinie, Benjamin stara się doprowadzić do ponownego otwarcia parku.

Film jest piękny. Jest to historia rodziny, która nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią żony i matki. Ojciec, który jest uzależniony od przygód, wybiera zamieszkanie w zoo, jako największą i ostatnią życiową przygodę.

Pierwszy raz od dawna zobaczyłam Matta Damona w dobrym filmie. Nie przepadam za tym aktorem, podobał mi się jedynie w roli Bourne’a. Teraz Damon zaczął się starzeć i grać w „spokojniejszych” filmach. Jednym z nich jest Kupiliśmy zoo. I choć jego aktorstwo nie jest wybitne i nie powala na kolana, to jednak utrzymuje się na poziomie całego filmu. Na początku wspomniałam o pięknej i zdolnej aktorce w roli drugoplanowej. Tutaj jest nią Scarlett Johansson. Jest ona naprawdę świetną aktorką, która jednak tutaj wydaje się hamować, oddając pole do popisu Damonowi.


Kupiliśmy zoo to znakomity film. Lekka przyjemna, pogodna komedia, która rozwija się na bazie dramatu, którym został dotknięty główny bohater.

Woda dla słoni

Jacob Jankowski, główny bohater filmu, to z pochodzenia Polak, student weterynarii, który w dniu końcowego egzaminu traci rodziców w wypadku samochodowym. Niestety razem z rodzicami traci także dom i cały majątek. Porzuca więc wszystko, pakuje walizkę i wyrusza w podróż swojego życia. Przypadek zrządził, że Jacob trafia do cyrkowego pociągu, gdzie, z pomocą Polaka, który w cyrku pracuje, otrzymuje pracę najpierw weterynarza cyrkowego, a następnie opiekuna słonicy Rosie. Jego problemy rozpoczynają, kiedy zakochuje się w żonie właściciela cyrku.


W roli głównej możemy podziwiać, znanego wszystkim przede wszystkim z roli wampira Edwarda z Sagi Zmierzch (o której ostatniej części pisałam TUTAJ), Robert Pattinson. I choć to nie jego obecność skłoniła mnie do obejrzenia filmu to jednak Pattinson udowadnia w nim, że umie grać i potrafi pokazać na ekranie coś zupełnie innego niż bolejący nad swoim losem wampir Edward. Rolę żony właściciela cyrku zagrała Reese Witherspoon. Piękna i zdolna aktorka, która już nie raz udowadniała, że rola głupiutkiej blondynki, którą grała w filmie Legalna blondynka to nie koniec jej aktorskich możliwości. Wszystkich aktorów jednak zdecydowanie przyćmiewa Christoph Waltz ze swoją rolą właściciela cyrku. Kiedy na ekranie pojawia się ten agresywny, na wskroś złowieszczy i całkowicie nieprzewidywalny mężczyzna wszyscy pozostali zostają w tyle.

Woda dla słoni to naprawdę dobry melodramat w doborowej obsadzie, ze świetnym aktorstwem i pięknymi zdjęciami, który na pewno pozostanie mi na długo w pamięci. A dla zainteresowanych dodam także, że poza tym, że główny bohater jest z pochodzenia Polakiem, film ten ma także inny polski akcent. Woda dla słoni to zdecydowanie film warty zobaczenia.

Moje oceny:
Kupiliśmy zoo 8/10
Woda dla słoni 8/10

piątek, 23 listopada 2012

Saga Zmierzch: Przed świtem cz.2 (2012)...


Najnowsza, ostatnia już część Sagi Zmierzch, weszła do kin 16 listopada. Oczywiście, głównie z pobudek sentymentalnych, nie mogło mnie zabraknąć w kinie. I powiem szczerze - pomimo podobało mi się, pomimo paru błędów Przed świtem cz.2  to naprawdę dobry film (rozrywkowy oczywiście), może nawet najlepszy z wszystkich pięciu części Sagi.



Przed świtem cz.2 zaczyna się tam, gdzie Przed świtem cz. 1 się skończył. Bella nareszcie staje się nowonarodzoną wampirzycą, odkrywa w sobie niezwykle moce (które tylko utwierdzają wszystkich w przekonaniu, że dziewczyna urodziła się, by zostać wampirem), ma z Edwardem śliczną córeczkę (która rośnie w zastraszającym tempie), a wilkołaki wreszcie się odczepiły i nie chcą (a raczej nie mogą) zabić Cullenów. Wszystko układa się jak w najpiękniejszej bajce. Niestety spokój i szczęście rodziny Cullenów zamierzają zburzyć Volturi, którzy pragną pozyskać w swoje szeregi Alice z jej zdolnościami przewidywania przyszłości. Cullenowie wyruszają więc w świat, szukać pomocy u znajomych wampirów.




Pierwsza scena filmu jest beznadziejna. Nie potrafię tego inaczej określić. Poza tym, że świat widziany oczami Belli wygląda pięknie, to cała scena jest jakoś źle nakręcona i ogólnie okropna. W całym filmie roi się od scen niedopracowanych i źle nakręconych, które podczas czytania książki wydawały się może nie tyle ważne dla fabuły, ale wprowadzające do fabuły coś nowego, ciekawego, swoisty „przerywnik” (dajmy na to scena pierwszego polowania Belii czy też siłowanie się Belii z Emmetem). Pomimo tego fani Sagi nie powinni być zawiedzeni, a nawet wręcz przeciwnie, gdyż Przed świtem cz. 2 to, moim zdaniem, najlepsza część Sagi. Przede wszystkim dlatego, że jest zupełnie inna. Do tej pory, przez cztery kolejne filmy, Bella była człowiekiem, który za wszelką cenę pragnie zostać wampirem, dziewczyną, która poprzez bliższą znajomość z wampirem była cały czas zagrożona, a to ze strony innej grupy wampirów, a to ze strony samej siebie, a to ze strony Volturi, a chwilowo nawet ze strony zmiennokształtnych. Przez cały czas Bella była bezbronną wobec świata nadprzyrodzonego istotką. Tutaj Bella nareszcie jest wampirem, nareszcie jest silna (przede wszystkim fizycznie), piękna i ma niesamowite zdolności, nareszcie nie czuje się gorszą od ukochanego, a może nawet momentami lepszą, właśnie przez swoją siłę i zdolności. Poza tym film ma wiele scen celowo zabawnych, które wprowadzają miłą atmosferę do sali kinowej (takich jak „striptiz” Jacoba przed Charliem).

Razem z osobą Belli „zmienia się: gra aktorska Kristen Stewart. W wielu wypowiedziach i recenzjach spotkałam się z przekonaniem, że w tej części Sagi Stewart nareszcie zaczęła grać i skończyła ze swoją miną dziwnej, nieśmiałej, bezbronnej dziewczynki, ale jak dla mnie aktorka zastąpiła ją po prostu inną miną. Często zresztą w filmie są momenty, w których ponownie widzimy minę Stewart z pierwszych części. Do pozostałych aktorów nie mam zastrzeżeń, w większości są to naprawdę dobrzy aktorzy. W Przed świtem cz. 2 pojawia się cała plejada wampirów, poczynając od znanych nam już dobrze Cullenów i Volturich, poprzez wampiry z Anglii, Irlandii i Skandynawii, aż po złowieszcze wampiry z Rumunii. Są lepsi i gorsi, moimi ulubionymi są zdecydowanie Jackson Rathbone jako Jasper, Michael Sheen jako Aro, Jamie Campbell Bower jako Caius oraz Dakota Fanning jako Jane.



Przed świtem cz. 2 to film zdecydowanie warty zobaczenia, ale jedynie przez osoby, które zapoznane są z całą Sagą Zmierzch. Jeżeli nie widziałeś wcześniej ani jednej części Zmierzchu to nie będziesz najzwyczajniej w świecie wiedział o co chodzi (dopuszczalne jest także przeczytanie książek :)). Film zdecydowanie polecam, ale jedynie jako rozrywkę pozbawioną myślenia nad jego konstrukcją.

Ocena: 7+/10

czwartek, 1 listopada 2012

Noc Grozy i Horrorów...


W ostatni piątek w Multikinie odbyła się Noc Grozy i Horrorów. Jako, że uwielbiam horrory, a ostatnio wszelkie maratony filmowe stały się moim zamiłowaniem, nie mogło mnie tam oczywiście zabraknąć. W trakcie maratonu wyświetlone zostały cztery filmy: "Internat", "Kronika opętania", "Kobieta w czerni" i "Dom w głębi lasu".


"Internat" to historia dziejąca się w rygorystycznej szkole z internatem dla dziewcząt. Rozpoczyna się nowy rok szkolny, dziewczęta zjeżdżają się do szkoły, początkowo trwa istna sielanka. Zostaje ona zakłócona przyjazdem nowej uczennicy - Ernessy (w tej roli znana z "Parnassusa" Lily Cole). Pomysł na film był dobry - ukazanie pierwszych doznań miłosnych młodych dziewcząt, w tym przede wszystkim lesbijskich. Dodatkowo wpleciony w to wszystko, ukryty wątek wampiryzmu. Niestety pomysł nie został do końca wykorzystany, a poszczególne sceny zostały ukazane w tak groteskowy sposób, że są aż śmieszne, co potwierdzała cała sala, śmiejąc się do rozpuku. W gruncie rzeczy film jest niezły jako komedia, ale naprawdę słaby jako horror.


"Kronika opętania" to historia opętania małej dziewczynki przez dybuka, która podobno wydarzyła się naprawdę. Główny bohater to rozwodnik, który w pewien weekend, podczas spotkania z córkami, kupuje młodszej z nich na wyprzedaży garażowej ręcznie zdobioną skrzyneczkę. Od tego czasu mała zaczyna się zmieniać. Staje się agresywna, je za trzech, blednie i cały czas przebywa ze swoją skrzyneczką. Okazuje się, że skrzyneczkę zamieszkiwał dybuk (w kulturze żydowskiej dybuk to dusza grzesznika, która jedyne czego pragnie to znów żyć). Znowu pomysł dobry, bo opętanie, moim zdaniem, to zawsze materiał na dobry, straszny horror, ale czegoś mi w tym filmie zabrakło. Podejrzewam, że gdybym oglądała go w samotności albo przynajmniej w całkowitej ciszy to miałabym trudności z zaśnięciem, ale w takim towarzystwie ciężko było się wystraszyć. W filmie są może trzy straszne sceny. Ciekawostką jest, że dybuk zamieszkujący szkatułkę mówi piękną polszczyzną. I w sumie momenty, w których dybuk się odzywał były dla mnie najbardziej przerażające (oprócz tego w pierwszej scenie, bo ten był najzwyczajniej w świecie śmieszny), sam język polski w filmie amerykańskim przerażał. 


"Kobieta w czerni" to historia młodego notariusza (w tej roli słynny Harry Potter, czyli Daniel Radcliffe), który ma depresję od kiedy to cztery lata wcześniej stracił żonę., Dostaje on zadanie, aby jechać do domu, w którym mieszkała klientka kancelarii i przejrzeć znajdujące się w nim papiery. Już pierwszego dnia mężczyzna widzi tajemniczą kobietę w czerni, a niedługo potem w wiosce zaczynają ginąć w strasznych okolicznościach dzieci. Film ten jest zdecydowanie wyciszający. Jesteśmy spokojnie prowadzeni przez akcję filmu. I chociaż fabuła filmu została już w horrorach kilkakrotnie wykorzystana i nie jest może zbyt oryginalna to jednak została ukazana w sposób naprawdę dobry. Klimat filmu trochę takiego dziewiętnastowiecznego horroru zachowany od początku do końca filmu. Jak napisałam na filmwebie: horror z prawdziwego zdarzenia z interesującym zakończeniem. Słyszałam od wielu osób, że zakończenie jest zaskakujące. Dla mnie nie było, ale może to dlatego, że wiele już horrorów widziałam i mało rzeczy zadziwić mnie może.


"Dom w głębi lasu" to historia grupki studentów, którzy wybierają się na weekend do tytułowego domu w głębi lasu. Nie wiedzą jednak, że nie będzie to przyjemny weekend. Tyle mogę powiedzieć o filmie, żeby nie zdradzić zbyt wiele. Scenariusz do filmu napisał Joss Whedon (reżyser "Avengers"). Film jest zaskakujący, niemal do końca nie wiemy o co tak naprawdę w nim chodzi. Nie jest może rzeczywiście zbyt straszny, bo mamy tu mnóstwo zabawnych tekstów, które wszystkie straszne momenty wyrównują. I mnóstwo krwi. Mamy tu do czynienia z połączeniem tradycyjnego slashera z nowoczesną wizją świata, w której jesteśmy tylko marionetkami. Dawno nie widziałam tak dobrego horroru. Wczoraj obejrzałam go z rodziną po raz drugi i zdania nie zmieniłam.

Moje oceny:
Internat - 3/10
Kronika opętania - 4/10
Kobieta w czerni - 6/10
Dom w głębi lasu - 9/10

środa, 17 października 2012

Igrzyska śmierci (2012)...



"Igrzyska śmierci" to ekranizacja książki Suzanne Collins pod tym samym tytułem. Wkraczamy w fikcyjny świat dwunastu dystryktów. Raz do roku, na pamiątkę kary wymierzonej buntownikom przez rządzących, organizowane są tu tzw. Igrzyska Śmierci (według dokładnego tłumaczenia Igrzyska Głodowe). Z każdego dystryktu wybierany jest jeden chłopiec i jedna dziewczyna w wieku od 12 do 18 lat, którzy po odbyciu kilkudniowego treningu, wysłani zostają do lasu (nie potrafię tego lepiej określić). Ich zadaniem jest przeżyć. Jednak zwycięzca może być tylko jeden. Główną bohaterką filmu jest Katniss, szesnastoletnia dziewczyna z Dystryktu Dwunastego, która zgłasza się do Igrzysk na ochotnika, żeby uratować swoją młodszą siostrę.


Główną rolę zagrała Jennifer Lawrence. Jest to młoda, zdecydowanie utalentowana dziewczyna z w pełni wykształconą mimiką ;) Na ekranie towarzyszy jej, znany z "Mostu do Terabithii", Josh Hutcherson. Poza tym mamy okazję zobaczyć młodszego brata filmowego Thora - Liama Hemswortha. Dość ważne, choć epizodyczne role, zagrali (mój ulubiony) Woody Harrelson (w roli mentora uczestników z Dystryktu Dwunastego), Stanley Tucci (jako prowadzący program "telewizyjny") oraz Elizabeth Banks (tak właściwie to nie mam zielonego pojęcia kim była jej postać). Mamy tu też takie znane nazwiska jak Lenny Kravitz, Donald Sutherland czy Toby Jones. Do gry przyczepić się nie mogę, bo w wypadku każdego z aktorów była na wysokim poziomie (jak mogłoby być inaczej, kiedy gra się w otoczeniu takich sław), nikt się jednak jakoś szczególnie nie wyróżniał spośród pozostałych.

Film wyreżyserował Gary Ross, reżyser takich filmów jak "Miasteczko Pleasantville" czy "Niepokonany Seabiscuit". Oba filmy widziałam. Oba uwielbiam. Szczególnie "Miasteczko Pleasantville". Zdecydowanie nie zawiodłam się na nim i ubolewam nad tym, że reżyserią kolejnej części "Igrzysk śmierci" zajmuje się już Francis Lawrence, reżyser niezłego "Constantine" i słabego "Jestem legendą". Ale nigdy nie wiadomo. Może filmowi wyjdzie to na dobre.


Scenariusz jest dobrze skonstruowany. Jest tylko jeden, naprawdę poważny, moim zdaniem, błąd, fragment, którego bez uprzedniego przeczytania książki właściwie nie sposób zrozumieć. Mianowicie, kiedy Katniss zostaje poparzona, nagle na drzewie, na którym siedzi pojawia się paczuszka z maścią leczącą oparzenia i krótkim liścikiem. Nie czytałam książki i nie wiedziałam co i jak się właściwie stało, dopóki przyjaciółka nie wyjaśniła mi, że teren, na którym rozgrywają się Igrzyska to tak jakby wirtualny świat kierowany zewnątrz, w którym sponsorzy mogą umieszczać przedmioty. Nie mogę powiedzieć czy film jest dokładnym odzwierciedleniem książki, gdyż, jak pisałam już wyżej, nie czytałam jej. Jednak film zdecydowanie mnie do niej przekonał, więc już widnieje na mojej liście "do przeczytania".

Moja ocena: 9/10