niedziela, 12 lutego 2012

Pięć pierwszych randek...



Kolejny film z aktorami, których dobrze znamy już z „Mojego wielkiego greckiego wesela” oraz „Mojej wielkiej greckiej wycieczki”. Nie lubię oglądać filmów z tymi samymi aktorami, bo zawsze mam wrażenie, że to kolejna część z cyklu, a tu się okazuje, że wcale nie. Scenarzysta (Nia Vardalos) posuwa się nawet do tego, że nie potrafi wymyślić nowych imion dla bohaterów przez co bohaterowie w każdym filmie nazywają się tak samo, grają ich ci sami aktorzy, a ty siedzisz na kanapie przed telewizorem i zastanawiasz się „dlaczego ona się z nim rozwiodła, założyła kwiaciarnię i teraz udaje, że go nie zna?”. W każdym razie – kolejna część to nie jest, podobnie jak nie jest to rewelacyjny film.
Genevieve (Nia Vardalos) prowadzi kwiaciarnię. Odkąd jej ojciec zdradził matkę i ją zostawił postanowiła, że ona nigdy nie będzie cierpiała przez faceta. Wymyśliła sobie system pięciu randek. Z każdym mężczyzną spotyka się nie więcej i nie mniej niż na pięciu randkach, a potem się rozstają. Ale na horyzoncie pojawia się Greg (John Corbett). Przystojniak, który kupuje restaurację naprzeciw kwiaciarni. I zabawa się zaczyna.
Ale tylko teoretycznie, gdyż z powodu kiepskiego scenariusza film nie jest ani zabawny, ani wzruszający, ani zbyt ciekawy. Możesz go obejrzeć jeśli ci się nudzi (tak jak mnie) albo jeśli lubisz tych aktorów (mnie osobiście oni wręcz odpychają), ale z żadnego innego powodu. Jeśli po tytule spodziewasz się, że to nareszcie nie będzie kolejna głupia komedia romantyczna oparta na tych samych wydarzeniach i stereotypach co każda inna to się grubo mylisz. Po obejrzeniu 20 minut filmu już wiedziałam jak się skończy.
Scenariusz nie zachwyca oryginalnością, ale także dobór aktorów jest wręcz okropny. Może uważam tak dlatego, że ich po prostu nie lubię, ale uważam, że nie da się wysiedzieć kiedy widzi się ich na ekranie. Chociaż akurat tych ról raczej nie mógłby zagrać nikt inny. Podejrzewam, że może nawet by nie chciał.
Ogólnie film nie jest za ciekawy. Dowodzi tego, że nie każdy aktor powinien się brać za pisanie scenariuszy i reżyserowanie. Niektórzy się do tego po prostu nie nadają. Tak jak na przykład Nia Vardalos. Obejrzałam ten film do końca tylko dlatego, że zawsze oglądam wszystkie filmy do końca (nawet najgorsze) i dlatego, że najzwyczajniej w świecie mi się nudziło. Nie polecam go nikomu, a tym bardziej nie singielkom, które opłakują właśnie rozstanie z facetem i wydaje im się, że film o tytule „Nie cierpię Walentynek” ukoi ich ból lub przynajmniej je trochę rozśmieszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz