środa, 15 maja 2013

4. Festiwal Kamera Akcja - o czym się mówiło



W dniach 9-12 maja w  Łódzkim Domu Kultury odbył się 4. Festiwal Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja. Brałam w nim udział po raz drugi. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ten rok był zdecydowanie lepszy pod każdym względem. Po pierwsze - budynek ŁDK-u okazał się być idealnym miejscem na tego typu imprezę. Choć z zewnątrz może nie wygląda to wewnątrz jest on niesamowicie odnowiony i unowocześniony. Po drugie - filmy pokazane w tym roku to w przeważającej części kino ambitne, stojące na bardzo wysokim poziomie. Po trzecie - zaproszeni goście okazali się być ludźmi jak najbardziej kompetentnymi, dzięki czemu spotkania z nimi i panele dyskusyjne były spotkaniami nie tylko przyjemnymi, ale w gruncie rzeczy także pouczającymi.

Wirujący tekst. O stylu w krytyce filmowej.
Goście: Michał Oleszczyk, Łukasz Maciejewski, Kamila Żyto, Jacek Rakowiecki



Pierwszy panel dyskusyjny odbył się jeszcze przed oficjalnym otwarciem festiwalu. Zaproszeni goście wraz z moderatorem dyskusji Michałem Pabisiem-Orzeszyną wypowiadali się na temat stylu w krytyce filmowej. Przez wielość dygresji (przede wszystkim Jacka Rakowieckiego) dyskutanci odeszli jednak od tematu tak daleko, że właściwie o stylu dowiedzieliśmy się niewiele. W odpowiedzi na pytanie czy możemy w ogóle mówić o stylu krytyka filmowego, dowiedzieliśmy się, że oczywiście, każdy ma swój styl pisania, a wykształcić go możemy jedynie poprzez czytanie - przede wszystkim rzeczy ambitnych ("czytać, czytać, czytać" jak to powiedział Jacek Rakowiecki). Pamiętać należy także o tym, aby styl dostosować do tego gdzie nasz tekst jest publikowany - inaczej będzie to wyglądało w gazecie, inaczej w internecie, a inaczej w radiu. Poza tym (za sprawą przede wszystkim Michała Oleszczyka i Jacka Rakowieckiego) dowiedzieliśmy się trochę o pracy redaktora gazety. Oleszczyk idąc za modelem amerykańskim bronił tezy jakoby redaktor powinien z piszącymi dla niego nawiązać kontakt w postaci odpowiadania na nadesłane prace oraz dyskutowania na ich temat. Jacek Rakowiecki bronił zaś redaktorów, tłumacząc brak owego kontaktu brakiem czasu u cięciami spowodowanymi kryzysem w branży prasowej. Dzięki pytaniom z widowni Łukasz Maciejewski miał szansę obronić się i niejako wytłumaczyć z tego co na jego temat powiedziała w wywiadzie dla majowego numeru Filmu Danuta Szaflarska. W gruncie rzeczy dyskusja wydała mi się mało efektywna i mało na temat (choć z pewnością dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy). Poza tym brak jej było swoistego podsumowania, prawdopodobnie z braku czasu (dyskusja się trochę przeciągnęła i za chwilę rozpoczynało się otwarcie festiwalu) oraz (w moim mniemaniu) z powodu niewiedzy jak właściwie taką dyskusję podsumować.


Ostatni fotel po prawej stronie.
Spotkanie z Michałem Oleszczykiem.



Kiedy zobaczyłam w programie festiwalu spotkanie z numerem 1 na mojej liście ulubionych krytyków filmowych, nie mogłam się na nie nie zapisać. Spotkanie było niezwykle przyjemne. Michał Oleszczyk opowiedział kilka anegdot ze swojego "filmowego" życia. Historię o krytyku filmowym, którego on sam w młodości wielbił (Janie Olszewskim), spotkaniu z nim oraz obaleniu swojego idola. O genezie nazwy swojego bloga (okazuje się, że było to miejsce, które Olszewski zawsze zajmował w kinie). Zwrócił uwagę na to, że w Polsce nie da się utrzymać z krytyki filmowej, a co za tym idzie, trzeba robić dodatkowo coś innego. Chwilę mówił także o tym, co zaznaczył już poprzedniego dnia na panelu dyskusyjnym, a mianowicie relacji redaktor - dziennikarz - jak to wygląda w Polsce, a jak w Ameryce (czyli jak w Polsce wyglądać powinno). Podsumowując, moje zdanie na temat Oleszczyka nadal pozostaje niezmienne - jest to świetny krytyk i jednocześnie niesamowity człowiek, którego naprawdę warto spotkać, więc jeżeli tylko trafi Wam się taka okazja to polecam.

RecenzNET. Nowa krytyka filmowa
Goście: Tomasz Raczek, Anna Tatarska, Magdalena Felis


O krytyce ogólnie. Najpierw goście porozmawiali chwilę o krytyce w telewizji, a dokładnie o programach, które serwuje nam chyba przede wszystkich stacja alekino+, gdzie kilkoro ludzi dyskutuje przez ok. 15-20 minut na temat filmu, który za chwilę obejrzymy. Dawniej w Polsce mieliśmy Perły z lamusa prowadzone przez Zygmunta Kałużyńskiego i Tomasza Raczka. Goście niemal jednogłośnie doszli do wniosku, że dziś nie ma miejsca w telewizji na tego typu programy. Ludzie najzwyczajniej w świecie nie chcą ich oglądać. Dyskusją całkowicie zawładnął Tomasz Raczek. Mówił o tym, że na studiach filmoznawczych powinno wprowadzić się zajęcia z impostacji głosu czy dykcji, o sposobie zachowywania się przed kamerą. Zwrócił uwagę na to, że polscy krytycy z zasady nie oglądają polskiego kina, przez co jest ono coraz gorsze (Raczek uważa bowiem, że nie miał kto powiedzieć twórcom co zrobili źle, przez co nie uczą się na swoich błędach). Wspomniany został oczywiście słynny film Kac Wawa (którego jeszcze nie widziałam, ciągle się do niego zabieram, ale jakoś zawsze brakuje czasu), Sławomir Idziak broniący Bitwy Warszawskiej oraz utworzenie Złotych Węży. Był to, według mnie, najlepszy panel dyskusyjny podczas festiwalu. Głównie jednak przez postać Tomasza Raczka, który zdecydowanie zawładnął "sceną".

Jak nie mieć kaca (po Wawie)?
Warsztaty z Tomaszem Raczkiem


Zapisanie się na warsztaty z Tomaszem Raczkiem było chyba moim najlepszym wyborem jeżeli chodzi o tegoroczny festiwal. Tomasz Raczek jest niezwykle fascynującą osobą z własnym pomysłem na siebie i przyszłą krytykę filmową, funkcjonującą na wielu polach "medialnych". Możemy go bowiem oglądać w telewizji w Weekendowym Magazynie Filmowym, jest redaktorem naczelnym miesięcznika FILM, a jeżeli chodzi o swoistą krytykę filmową, jego wypowiedzi na temat filmów można przeczytać na facebooku czy posłuchać na stronie orange (najnowszy odcinek TUTAJ). Według Tomasza Raczka krytyka filmowa jest służbą wobec widzów. Krytyk jest po to, żeby pomóc widzom w selekcji, dlatego też powinien (a nawet musi) oglądać wszystkie filmy, nawet te złe. Według niego krytyk powinien być bardzo szeroko wykształcony, orientować się dobrze zarówno w literaturze, muzyce czy sztuce. W przeciwnym razie można nie dostrzec odniesień, które zostały umieszczone w filmie. Poza tym na pierwsze miejsce Raczek wysuwa bycie wszechstronnym medialnie. Według niego krytyk powinien jednakowo dobrze działać w piśmie i w głosie. Warsztaty były genialne, więc jeżeli tylko będziecie mieli okazję, zachęcam Was do spotkania z Tomaszem Raczkiem.

Powiązania dystrybucji z krytykami filmowymi
Goście: Anna Wróblewska, Marcin Adamczak, Marcin Pieńkowski

Podczas ostatniego panelu wystąpiły osoby mniej znane (przynajmniej mi), gdyż odpowiedzialne przede wszystkim za festiwale (oprócz Marcina Adamczaka, który jest autorem książki Globalne Hollywood). Okazuje się, że istnieją tylko dwa badania badające preferencje widowni (badanie Orange oraz Research & Development Production). Badania te dowodzą, że Polacy do kina wybierają się najchętniej na filmy amerykańskie, a na drugim miejscu filmy polskie. Na trzecim i czwartym miejscu znalazły się filmy brytyjskie i francuskie, a dalej wszelkie inne europejskie kino. Marcin Adamczak zauważył, że podobnie jest w pozostałych europejskich krajach, tzn. większość ludzi na pierwszym miejscu wybiera kino amerykańskie (gdyż takich filmów jest w kinach zdecydowanie najwięcej), a na miejscu drugim kino rodzime. Powiedziano także trochę o finansowych wpływach z biletów (50-60% co roku zdobywa kino amerykańskie, zaś kino polskie w granicach 10-30%). Wskazano na problemy w rozstrzyganiu jakiej narodowości jest film (okazuje się, że są na to jakieś systemy punktowe, podliczające jakiej narodowości jest ekipa filmowa oraz skąd pochodzą pieniądze finansujące film). Zwrócono uwagę na to, że wszelakiego rodzaju koprodukcje mogą być szansą dla polskiego filmu za granicą. Dużo mówiono o dystrybucji i reklamie. Trochę za mało o drugiej części tematu czyli krytykach. Najważniejsze wnioski dotyczące krytyki filmowej to - pozytywne recenzje raczej nie pomagają filmowi, ale negatywne zawsze mu szkodzą oraz młodych krytyków powinno się szkolić w kierunku kina gatunkowego.

Oprócz opisanych przeze mnie spotkań odbyło się także spotkanie z Tomaszem Raczkiem w pobliskiej kawiarni, spotkanie z Barbarą Białowąs (które swoją drogą słyszałam, że było okropne), spacer po filmowej Łodzi oraz mnóstwo innych spotkań i warsztatów. Było jednak tyle wspaniałych filmów do obejrzenia, że trudno było się zdecydować na co w gruncie rzeczy się wybrać.

To tyle na dzisiaj jeżeli chodzi o spotkania i dyskusje. Jeszcze w tym tygodniu postaram się przybliżyć Wam nieco filmy, na których byłam (a było ich aż, a może tylko, dziesięć).


środa, 1 maja 2013

Holy motors (2012)...

Recenzja może zawierać śladowe ilości spoilerów, które jednak nie powinny przeszkadzać w odbiorze filmu :) 


Film rozpoczyna się ujęciem śpiącej w kinie widowni. Po chwili przenosimy się do bliżej nieokreślonego pokoju. Reżyser filmu, Leos Carax, budzi się jakby z koszmaru, wstaje i podchodzi do ściany. Palcem, który jest jednocześnie kluczem, otwiera drzwi ukryte gdzieś za tapetą. Jego koszmar ciągnie się dalej – reżyser stoi na balkonie widowni w kinie i patrzy na siedzących niżej ludzi. Film ma budowę klamrową – zaczyna i kończy się motywem snu.


O czym jest Holy motors? Główny bohater – monsieur Oskar (w tej roli genialny Denis Lavant) – jeździ po Paryżu, wyjętą wprost z Cosmopolis, białą limuzyną. W ciągu dnia odbywa mnóstwo spotkań – jedno po drugim, właściwie bez dłuższej chwili wytchnienia. Spotkania, to jego kolejne prace, role, w które Oskar się wciela. Role te dzielą film na sekwencje, które razem tworzą film wielogatunkowy. Mamy tu po trochu wszystkiego – trochę dramatu (sekwencja z żebraczką, ojcem i córką bądź umierającym wujkiem), science-fiction (Oskar jako aktor morion picture), teledysku (akordeonista), musicalu i romansu (fragment ze spotkaną przypadkiem dawną miłością). Poszczególne sekwencje przerywane są krótkimi scenami rozgrywającymi się w limuzynie. I podobnie jak w Cosmopolis, tak i w Holy motors, limuzyna jest dla Oskara niczym dom – to tu znajdują się wszystkie potrzebne mu rzeczy, tutaj je, śpi i przygotowuje się do kolejnych spotkań.


Monsieur Oskar jest w gruncie rzeczy aktorem, który w swoich kolejnych pracach-spotkaniach wciela się w kolejne role: starej żebraczki, aktora morion Picture, pana Merde (cokolwiek to oznacza, nie widziałam poprzednich filmów Caraxa, więc nie wiem dlaczego tak, a nie inaczej się ta postać nazywa), ojca odbierającego córkę z imprezy, akordeonisty, mordercy i ofiary, umierającego wujka, dawnego kochanka (choć to nie do końca jest rola, raczej przypadkowe spotkanie z dawną miłością – na ile jest ono prawdą, a na ile fikcją, możemy się tylko domyślać) oraz głowę rodziny małp. Oskar jest wręcz ucieleśnieniem aktora – nawet zabity, nie umiera. Zapytany przez pracodawcę, dlaczego wciąż pracuje „w swoim fachu” odpowiada, że dla „piękna samego aktu”. Podobnie my w swoim codziennym życiu odgrywamy różne role i przywdziewamy na twarz symboliczne maski – inną dla rodziny, inną dla przyjaciół, etc.


W Cosmopolis bohater grany przez Roberta Pattinsona zastanawia się, gdzie znajdują się wszystkie limuzyny w nocy, gdy nikt nimi nie jeździ. Holy motors daje nam na to pytanie odpowiedź – limuzyny, którymi jeżdżą ludzie podobni Oskarowi, śpią (i to w znaczeniu dosłownym) w zamkniętym parkingu o nazwie Holy motors.

Co mnie w filmie uwiodło? Po pierwsze aktorstwo. Nie oszukujmy się – jest to sztuka jednego aktora. Wszyscy pozostali to jedynie tło. Poza głównym bohaterem są tylko trzy osoby, na które w jakimkolwiek stopniu zwraca się uwagę: szofer (czy powinnam raczej powiedzieć szoferka?) Oskara – Celine (Edith Scob), dziwna (aczkolwiek urzekająca) modelka – Kay M (nie lubiana przeze mnie Eva Mendes) oraz dawna miłość (i koleżanka po fachu) Oskara – Eva Grace (Kylie Minogue). To Oskar jest najważniejszą w filmie postacią i (chcąc, nie chcąc) to właśnie on jest cały czas w centrum naszej uwagi. A Denis Lavant w tej roli jest genialny. Zauważyć należy, że w gruncie rzeczy nie jest to jedna rola, a raczej 8 (czy 9, nie wiem, zgubiłam już rachubę). I w każdej jest tak samo przekonujący. Gdybyśmy nie widzieli jak się przebiera i jak wysiada z limuzyny w drodze na kolejne spotkanie, to w kilku rolach moglibyśmy go nie poznać. Co przenosi nas do punktu drugiego, a mianowicie – charakteryzacji. W dzisiejszych czasach nie jest wielkim problemem sprawić, żeby ktoś wyglądał starzej, młodziej, dorobić mu bliznę czy tatuaż. Mimo wszystko, charakteryzacja w Holy motors gra na plus dla filmu. Po trzecie – muzyka. Ta jest piękna, za każdym razem adekwatna do sceny. Ważna, bo w filmie dialogów nie jest dużo. Moja ulubiona scena z całego filmu to ta, w której grupa muzyków (w większości z akordeonami), pod przewodnictwem głównego bohatera, grają na swoich instrumentach, chodząc po kościele. Uwielbiam dźwięki płynące z akordeonu, nie mogłam więc nie zakochać się w tej sekwencji.


Na plus filmu działa właśnie to, że podzielony jest na sekwencje. Nie zawsze się to sprawdza (dajmy na to, obejrzane ostatnio przeze mnie, żenujące Movie 43), ale w Holy motors sprawdza się idealnie. Są tu bowiem sekwencje dobre i lepsze, takie, które spodobają się każdemu i które spodobają się nielicznym. Jednym słowem – każdy znajdzie tu coś dla siebie. Mnie film zaczął się naprawdę podobać dopiero około piątej sekwencji. Poprzednie albo mi nie przypadły do gustu, albo były dla mnie średnie.

Świetne jest także zakończenie. Kiedy myślisz, że film już się skończył (w końcu wszyscy aktorzy „zeszli już ze sceny”) pojawia się ta jedna ostatnia scena, która jest surrealistyczna, irracjonalna. Aż nie wiem jak to nazwać. Po prostu wciska w fotel.


Holy motors to film, który należałoby obejrzeć więcej niż jeden raz. I każde kolejne obejrzenie mnożyć będzie kolejne pytania. Ja jeszcze wczoraj, zaraz po obejrzeniu, stwierdziłam, że film jest naprawdę dobry, ale mi się nie spodobał. Dziś, pod koniec pisania recenzji, stwierdzam – film jest naprawdę dobry i w zasadzie mi się podobał. Do tej pory miałam problem z oceną, jak z żadnym innym filmem. Teraz bez problemu mogę ocenić go na 8.

Moja ocena: 8/10

Film obejrzany w ramach akcji Watch&Review.

sobota, 27 kwietnia 2013

#1 Daniel Day-Lewis: Moja lewa stopa (1989)...


Moja lewa stopa to film, na który wybrałam się w ramach wtorkowego DKF-u w łódzkiej filmówce. Jako, że uwielbiam Daniela Day-Lewisa (który to według mnie jest najwybitniejszym żyjącym aktorem), nie mogłam przegapić okazji na obejrzenie jednego z filmów z jego udziałem.

Film oparty został na faktach. Główny bohater, Christy Brown, urodził się w bardzo licznej irlandzkiej rodzinie (podane zostaje, że jego matka urodziła 22 dzieci z czego tylko 13 przeżyło). Niestety chłopiec urodził się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Jedyną sprawną częścią jego ciała była tytułowa lewa stopa. Podczas, gdy wszyscy widzieli w chłopcu jedynie ciężar i upośledzonego chłopca, który najprawdopodobniej nawet nie rozumie co się do niego mówi. Przez kilka lat swojego życia Christy musiał znosić obelgi zarówno obcych mu ludzi, sąsiadów, jak i własnego ojca. Jedynie matka dostrzegała w nim jakiś niewytłumaczalny potencjał. Po wielu latach Christy Brown daje się poznać w Irlandii jako niezwykle utalentowany malarz i pisarz, posługujący się jedynie swoją lewą stopą.


Film Moja lewa stopa był debiutem zarówno reżyserskim, jak i scenopisarskim Jima Sheridana, irlandzkiego reżysera odpowiedzialnego za dwa nieco późniejsze filmy z Danielem Day-Lewisem - W imię ojca oraz Bokser - czy nowsze, bardziej znane - Dom snów oraz Bracia. Debiut ten jest bardzo udany. Dobry pod każdym względem. Historia jest ciekawa i ciekawie jest opowiedziana. Film rozpoczyna się w miejscu, kiedy Christy jest już znany i przyjeżdża do posiadłości jakiegoś bogacza (nazwiska nie pamiętam, ale nie jest też bardzo istotne) na benefis, podczas którego zbierane są pieniądze na rehabilitację dzieci z porażeniem mózgowym. Christy ma się pokazać ze swoją książką. Jednak na czas benefisu zostaje zaprowadzony do biblioteki, gdzie kobieta, która się nim opiekuje czyta, dla zabicia czasu i z powodu fascynacji, jego książkę. Film w zasadzie w całości składa się z retrospekcji, od czasu do czasu przeplatanymi krótkimi scenami teraźniejszymi.


Na największą pochwałę zasługuje jednak zdecydowanie aktorstwo. W roli głównej mamy Daniela Day-Lewisa, który w roli mężczyzny z porażeniem mózgowym jest niezwykle przekonujący. Poczynając od ruchów i mimiki, a kończąc na głosie - wszystko jest niezwykle wiarygodne. Podejrzewam, że gdyby była to jego pierwsza rola, to mówiłoby się o nim to samo, co o Leonardo DiCaprio przy "Co gryzie Gilberta Grape'a" - że to naturszczyk, jakiś chłopak wzięty z ulicy, który rzeczywiście jest chory. Nic dziwnego, że Day-Lewis za tę rolę otrzymał swojego pierwszego Oscara. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jest to najlepsza jego rola.


Oscara otrzymała także Brenda Fricker za rolę matki Christy'ego. Aktorka znana większości zapewne z roli kobiety z gołębiami, której bał się Kevin kiedy wylądował sam w Nowym Jorku. Ja sama kojarzę ją przede wszystkim właśnie z tej roli. W roli pani Brown Fricker jest naprawdę dobra, ale raczej nic poza tym. Na tym samym poziomie znajdują się pozostali aktorzy grający w Mojej lewej stopie. Daniel Day-Lewis sprawia, że zwraca się uwagę tylko na niego. Kiedy on jest na ekranie, patrzy się tylko na niego i nie zwraca się uwagi na otoczenie. 


Moja lewa stopa to film niezwykle przejmujący. Pokazuje nam on jak ciężko jest poważnie chorym ludziom żyć w zdrowym społeczeństwie. Że upośledzeni przeżywają to samo co my. Mają te same problemy i troski. Tylko, że u nich są one dodatkowo spotęgowane przez ich chorobę. Wyobraźcie sobie bowiem, jak trudno takiemu człowiekowi jest znaleźć osobę, która go pokocha takim jakim jest. Moja lewa stopa to film dla każdego, powiedziałabym nawet, że jest to pozycja obowiązkowa. 

Moja ocena: 8+/10

środa, 24 kwietnia 2013

Festiwal Kamera Akcja...

Już za niedługo, w dniach 9-12 maja, po raz czwarty (choć ja dowiedziałam się o nim przypadkiem rok temu) odbędzie się w Łodzi Festiwal Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja. Wszystkich Was, którzy mają możliwość, zachęcam do zapoznania się z programem (który na razie nie jest jeszcze znany w pełni) i przybycia do Łodzi, gdyż jest to jeden z lepszych festiwali jakie mamy. W tym roku, z racji zamknięcia kina Cytryna, festiwal odbywać się będzie w Łódzkim Domu Kultury.



Dostępne są oczywiście karnety. W tym roku nowością jest karnet blogera - blogerzy filmowi mogą sobie więc wreszcie pozwolić na darmowy pobyt na festiwalu :) Informację o wszystkich karnetach oraz jak je zdobyć znajdziecie TUTAJ

Program nie jest jeszcze do końca znany. To co już wiadomo znaleźć możecie TUTAJ. A jakie filmy jeszcze się pojawią możecie śledzić codziennie na bieżąco na fb festiwalu. Na film wejść możecie oczywiście także nie posiadając karnetu. Wystarczy przyjść kilka do kilkunastu minut przed filmem i zakupić bilet za 5 zł. 

Dodatkową atrakcją festiwalu są panele dyskusyjne. W tym roku uboższy w krytyków niż rok temu. Na panele dyskusyjne wejdziecie za darmo, nie posiadając karnetu. Tegoroczne tematy to: Wirujący tekst. O stylu w krytyce filmowej (w którym to panelu uczestniczył będzie jeden z moich ulubionych krytyków filmowych - Michał Oleszczyk), RecenzNET. Nowa krytyka filmowa (tu najbardziej znanym nazwiskiem jest nowy redaktor naczelny FILM-u Tomasz Raczek) oraz Rekiny kinematografii. Powiązania dystrybucji z krytykami filmowymi. Szczegóły dotyczące paneli znajdziecie TUTAJ.

We wtorek rozpoczęły się także zapisy na warsztaty i spotkania. Na to także nie potrzebujecie karnetu, ale za to trzeba się jakiś czas wcześniej (najlepiej jak najszybciej) zapisać na nie mailowo. W tym roku odbędzie się spotkanie z Michałem Oleszczykiem pt. Ostatni fotel po prawej stronie. Fakty i mity pracy krytyka filmowego (na które to się oczywiście wybieram), spotkanie z Agnieszką Magdziarek i Magdą Felis Videoblog jako nowa telewizja. Jak robić programy tv w nowych mediach? (czyli coś dla tych, którzy zajmują się bądź myślą o zajęciu się videoblogowaniem), spotkanie z redaktorką naczelną magazynu Kontrast - Joanną Figarską Kontrastowe ujęcie. Jak tworzyć magazyn kulturalny?, spotkanie z Patrycją Wanat Uwodziciel publiczności. Jak prowadzić radiowe rozmowy o filmie, warsztaty z Tomaszem Raczkiem o wymownym tytule Jak nie mieć kaca (po Wawie). O roli krytyka filmowego (kolejne warsztaty, na które się wybieram) oraz warsztaty z interpretacji filmu z Dagmarą Rode Kinomovie. Ile widzów tyle znaczeń. Wszelkie szczególiki TUTAJ.

Wszystkich serdecznie zapraszam i, mam nadzieję, do zobaczenia na festiwalu ;)

EDIT: Jest już pełny harmonogram wydarzeń. Zobaczyć go możecie TUTAJ
Na co się wybieracie? Ja planowałam "Big love" w końcu nadrobić, ale kolidują mi warsztaty z Tomaszem Raczkiem.

czwartek, 14 marca 2013

Wiecznie żywy (2013)...


Wiecznie żywy to historia miłości. Ale nie byle jakiej, bo pomiędzy chłopakiem R, który ma nieszczęście być zombie i dziewczyną Julie, której serce wciąż bije. Jednak to nie wszystko, bo za sprawą tej jednej żyjącej dziewczyny i nieżyjącego chłopaka, wszystkie żywe trupy zaczną coś czuć. Żeby ich miłość rozkwitła i przetrwała będą musieli stawić czoło jej ojcu z armią ludzi chcącą zabić każdego zombie jakiego spotkają na swojej drodze, szkielety – czyli zombie, które nie żyją już tak długo, że pozbawione są wszelkich uczuć oraz faktowi, że R już od jakiegoś czasu jest martwy.


Kiedy jakiś czas temu przyjaciółka wysłała mi trailer Wiecznie żywego pomyślałam: Super. Fala „Zmierzchu” przenosi się na pozostałe istoty nadprzyrodzone. Teraz już nie tylko wampiry i wilkołaki mogą współżyć z ludźmi, ale także zombie. Ale powiedzmy sobie szczerze – zombie? Niby jakim sposobem żywy trup, podkreślam TRUP, miałby niby zakochać się w żyjącej dziewczynie? To jakiś żart? Kolejna parodia? Okazuje się, że nie. Nie dość, że film oparty jest na książce, to w dodatku, pomimo tego, że jest to kolejna ckliwa historyjka o miłości, to jest to naprawdę dobry film. Jest dobry zarówno aktorsko, reżysersko, zdjęciowo, jak i scenariuszowo.


Jonathan Levine (który zarówno napisał scenariusz, jak i wyreżyserował Wiecznie żywego, reżyser niedawnego filmu 50/50) wyszedł z założenia, że jeżeli robimy film o trupie zakochującym się w człowieku, to nie musimy robić tego na poważnie, w konwencji horroru, ale można zrobić to z lekkim poczuciem humoru. Mamy oczywiście sceny rodem z horroru, w końcu to film o zombie, bez tego się nie obejdzie, ale w większości film jest nakręcony tak, żeby mógł go obejrzeć każdy i to niemal w każdym wieku (powiedzmy sobie szczerze – mimo tego, że to historia miłosna, 5-letnie dzieci raczej będą się bały szkieletów). Z połączenia gatunków wyłania się kolejny plus – film jest dobry zarówno dla dziewczyn, jak i dla facetów. Dla dziewczyn mamy historię miłosną, a dla facetów – trochę komedii i trochę horroru.


Aktorsko także film stoi na dobrym poziomie. W głównej roli możemy zobaczyć Nicholasa Houlta znanego z filmu Był sobie chłopiec, w którym to jeszcze jako dziecko (nie takie małe, bo trzynastoletnie) zagrał u boku Hugh Granta. Chłopak poradził sobie z rolą R znakomicie. Przecież prawdopodobnie nie łatwo jest zagrać żywego trupa. W dodatku takiego, któremu co rusz coś się zmienia – raz jest zwykłym zombie, pragnącym ludzkich mózgów, a niedługo potem rozmawia z dziewczyną niemal jak zwykły, żyjący chłopak, choć nadal jest trupem. Tak, to nie mogło być najłatwiejsze zadanie. Jako jego wybrankę mamy znaną z Ucznia czarnoksiężnika i Jestem numerem cztery Teresę Palmer. Dziewczyna spisuje się świetnie. Z jednej strony jest przestraszoną dziewczynką, z drugiej nieugiętą wojowniczką, niby oczko w głowie tatusia, ale z drugiej strony potrafi się ojcu postawić. W roli ojca Julie możemy zobaczyć Johna Malkovicha. Jeden z moich ulubionych aktorów, tutaj nie zrobił na mnie większego wrażenia. Taki sobie ojciec i przywódca jakich pełno w filmach. Równie dobrze tę rolę mógłby zagrać ktokolwiek inny. Przewija nam się także co jakiś czas Dave Franco. Nie widziałam jeszcze filmu, w którym ten chłopak by mnie nie drażnił i w Wiecznie żywym jest podobnie.


To co mi w tym filmie kompletnie nie pasuje to zombie. Są takie zbyt ludzkie. Rozumiem, że chłopak odbywa jakiś monolog wewnętrzny, że jest emocjonalny na tyle na ile może. Ale żeby mówił? Można to sobie tłumaczyć tym, że im bardziej się zakochuje w tej dziewczynie, tym bardziej ludzki się staje i dzięki temu może mówić. Można zauważyć nawet taką zależność – im bliżej są ze sobą, tym lepiej i więcej R mówi. Tyle, że on potrafi mówić od samego początku. Tego nie potrafię zrozumieć (może ktoś to rozumie i mi to wytłumaczy?). Ciekawym pomysłem jest fakt, że zombie zjadając twój mózg, dostają twoje wspomnienia. Chociaż podejrzewam, że to akurat pomysł autora książki, a nie scenariusza (nie wiem, książki nie czytałam).


Typowa historia miłosna, przedstawiona w bardzo nietypowy sposób. Film, do którego podeszłam nastawiona bardzo sceptycznie okazał się dla mnie zaskoczeniem. I to zaskoczeniem zdecydowanie na plus. Nie jest to może arcydzieło na miarę najlepszych światowych reżyserów, jednak jest to film, który zdecydowanie warto polecić. Każdemu.

Ocena: 8/10