niedziela, 7 września 2014

Klub Jimmy'ego (2014)...


Podczas ostatniego spotkania blogerów filmowych w Krakowie, mieliśmy okazję i przyjemność obejrzeć przedpremierowo (i to bardzo bo film wchodzi do polskich kin 17.10, a my byliśmy drugą polską publicznością go oglądającą) najnowsze dzieło Kena Loacha Klub Jimmy’ego. Po pokazie w Cannes film ten otrzymał trwające 10 minut owacje na stojąco, o czym zresztą zostaliśmy poinformowani przed projekcją. Taka informacja od razu nastawia na obraz co najmniej wybitny. Okazuje się jednak, że Klub Jimmy’ego na kolana nie powala. Nie jest to film zły, ale do wybitnego też mu trochę brakuje. Ot, taki film na raz.


Mamy lata 20. ubiegłego wieku. Jesteśmy na irlandzkiej prowincji. Jimmy Gralton wraca do domu po wielu latach przebywania za granicą. Wtedy musiał uciekać przed władzami z powodu klubu, który otworzył. Klubu, w którym wszyscy – dzieci, młodzież, dorośli – mogli się uczyć i bawić. Dziś wraca z zamiarem prowadzenia spokojnego życia. Okazuje się jednak, że i dziś ludzie potrzebują jego pomocy, a klub ponownie musi otworzyć swoje podwoje.

Niestety, żeby dobrze zrozumieć i przyswoić Klub Jimmy’ego trzeba nieźle znać historię Irlandii. I to też na mojej ocenie tego filmu na pewno zaważyło. Bo po pierwsze: nie dla wszystkich będzie on w równym stopniu zrozumiały, a po drugie: sama historię Irlandii znam jako tako, piąte przez dziesiąte. Niepojęte są więc dla mnie niektóre wydarzenia w filmie Loacha ukazane. Bo jestem w stanie zrozumieć, że tamtejszy proboszcz był zacofanym konserwatystą (sama podobnego proboszcza znam), któremu najzwyczajniej w świecie przeszkadzało, że młodzież bawi się na nocnych zabawach. Podobną historię mieliśmy zresztą w Footloose, jak ktoś dobrze zauważył kiedy wychodziliśmy z kina. Niezrozumiałe za to jest dla mnie to, dlaczego Jimmy był tak bardzo ścigany przez władze. No bo żeby trzeba było uciekać z kraju, bo założyło się najzwyklejszą w świecie szkółkę?


Nad aktorstwem nie ma co się zbytnio rozpisywać. Uwagę zwraca się bowiem przede wszystkim na Barry’ego Warda. A on w swojej roli jest wręcz uroczy. Inteligentny, ale niezwykle prosty i dobroduszny. Pewnym „smaczkiem” dla fanów z pewnością jest pojawienie się Andrew Scotta, czyli Moriarty’ego z Sherlocka. Tym razem w roli tak bardzo odmiennej – księdza, który stara się wszystkich jakoś ze sobą pogodzić. Fanom polecam, bo takiego Scotta w Sherlocku nie dostaniemy. 


Po seansie w pamięci pozostaje przede wszystkim jedna scena – scena tańca Jimmy’ego z Oonagh. Klimat całego filmu został zamknięty w tej jednej scenie. Tańczą w ciemności, oświetleni jedynie przez księżyc, którego światło wpada przez okna. Bez muzyki, w kompletnej ciszy. I właśnie ta cisza jest w tym momencie najbardziej wymowna. Dawni „kochankowie”, którzy teraz nie mogą być ze sobą, tak blisko siebie, a jednak tak daleko. Scena ta jest doskonała, perfekcyjna wręcz. Niestety przy niej reszta filmu blednie.



Ocena: 6/10 (film dobry na raz)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz