wtorek, 8 lipca 2014
Zbaw nas ode złego (2014)...
W kinach od piątku oglądać możemy najnowszy film Scotta Dericksona Zbaw nas ode złego. Film oparty na faktach, jak mówią nam napisy na samym początku, w rzeczywistości oparty jest na książce, która o tych faktach opowiada. Mamy więc policjanta NYPD Ralpha Sarchie. Mężczyzna, który dla wielu policjantów jest wzorem do naśladowania, pewnego dnia natrafia na kilka spraw, które w dziwny sposób łączą się ze sobą. Powiązania nie widzi jednak nikt poza nim. Prawie nikt. Bo oto na horyzoncie pojawia się ksiądz, a właściwie ojciec - jezuita, zajmujący się fachowo egzorcyzmami. Sprawa, którą do tej pory zajmował się Sarchie, okazuje być bardziej skomplikowana niż mu się z początku wydawało.
Horror Derricksona nie wnosi do gatunku nic nowego. Ale do tego już się trzeba przyzwyczaić. Horror jest już jaki jest i naprawdę trudno wymyślić w tym gatunku coś nowego, rewolucyjnego. Nie oznacza to jednak, że Zbaw nas ode złego to film zły, nie potrafiący widza przestraszyć. Wręcz przeciwnie. Derickson jak zwykle postawił na rozwinięcie psychologiczne swoich postaci, ale jednocześnie dostarczył nam kilka naprawdę dobrych momentów. Skrobanie gdzieś w ścianach, głosy dzieci, które bohater słyszy w swojej głowie to bardzo fajne zabiegi. Mamy też oczywiście (jak to w typowym horrorze) kilka niezłych momentów zaskoczenia, kiedy to coś wyskakuje nam nagle i aż nie da się nie podskoczyć w fotelu z przerażenia.
Reżyser postawił na to co już zna i co wyszło mu na dobre w jego poprzednich dwóch znanych filmach (a były one dwa, reszta to jakieś filmy, które nie ujrzały chyba sali kinowej), a mówię tu o Egzorcyzmach Emily Rose oraz Sinister (tytuł Gabinet chyba się w końcu u nas nie przyjął). Derickson woli sobie powoli dążyć do nieuniknionego niż zasypywać nas straszydłami w co drugiej scenie.
Trzeba mu też przyznać, że Zbaw nas ode złego to film naprawdę dobry technicznie. Niektóre ujęcia są tu naprawdę wykonane perfekcyjnie - scena kiedy ksiądz przydeptuje papierosa, kiedy Sarchie słucha nagrania egzorcyzmów czy "wymierza sprawiedliwość" pedofilowi, wyglądają naprawdę świetnie. Także charakteryzacja nie pozostawia niczego do życzenia. Kiedy na ekranie pojawia się Olivia Horton w roli Jane, myślimy sobie "WOW. niezła robota". Poczekajcie jednak na pojawienie się Seana Harrisa jako Santino. I to w pełnej okazałości, już pod koniec filmu. Nie mogłam się na niego napatrzeć, tak genialnie był ucharakteryzowany.
I tym sposobem przechodzimy do aktorów. A to, powiem Wam szczerze, najsłabszy punkt tego filmu. Niestety aktorzy do swoich ról w ogóle mi nie pasowali. Eric Bana w głównej roli, Ralpha Sarchie. No cóż. Nigdy nie uważałam Bany za dobrego aktora i nadal go takim nazywać nie będę. Taki sobie po prostu kawałek drewna, w dodatku z ograniczoną mimiką, który niestety przemieszcza się po prostu od sceny do sceny, za wiele do filmu z siebie nie wnosząc. Podobno rolę tę odrzucił Mark Wahlberg, więc może jednak z dwojga złego lepiej w tę stronę. Edgar Ramirez w roli księdza wygląda nawet nieźle, ale może to dlatego, że nie nosi nawet koloratki. Ten jego ksiądz to trochę taki nie-ksiądz, więc może dlatego wyglądał w tej roli nieźle. Ale tylko wyglądał. Bo niestety grą aktorską także się nie popisał. Kolejny aktor z ograniczoną mimiką. Może jedynie scena kiedy po raz pierwszy widzimy go w trakcie egzorcyzmów, wypadła dobrze. I nie mówcie mi, że nie można zagrać dobrze w horrorze, bo oczywiście, że można. I kto w ogóle wpadł na pomysł obsadzenia w tym filmie Olivii Munn? Jej rolę jednak pominę, bo choć na ekranie drażni i do Erica Bany w ogóle nie pasuje, to plusem jest to, że jednak za dużo jej na ekranie nie ma.
Genialnie została za to obsadzona rola Santino. Mam przy tym wrażenie, że Derickson miał po prostu gdzieś kto w filmie zagra, byleby tylko ta jedna, tak ważna dla całej historii rola, została obsadzona dobrze. Sean Harris spisał się na medal. Jest on bardzo dobrym przykładem na to, że jak się chce, to i w horrorze się dobrze zagra. Oczywiście, duży efekt robiła już sama jego charakteryzacja, ale prawda jest taka, że nawet taką rolę, a nawet zwłaszcza taką rolę, z łatwością można schrzanić.
No i muszę też oczywiście wspomnieć o Joelu McHale'u, który choć grał rolę drugoplanową (i to bardzo), to jednak tę rolę odegrał. Jak odegrał? No cóż. Jego postać do filmu wnosi sporo humoru. To przez niego od samego rana nucę sobie muzyczkę przewodnią z Rodziny Adamsów (dlaczego, to już się dowiecie jak zobaczycie film). Jego gra aktorska przypominała mi jednak trochę za bardzo to co robi w Community. Jasne, jest trochę bardziej przypakowany, trochę bardziej chamski, trochę mniej się uśmiecha, ale dla mnie to wciąż ten sam Jeff Winger.
I od McHale'a przechodzimy już do ostatniej kwestii. Ekranowe śmierci. Horrory o duchach, demonach, z reguły są (a przynajmniej powinny być) trochę mniej krwawe, a bardziej klimatyczne. Tutaj klimatu jak na horror było jednak trochę za mało. Więcej mieliśmy jakiejś psychologii, odniesień człowieka do religii, pojednania z Bogiem i tym podobnych spraw. Jednak tutaj akurat filmowi nie mam wiele do zarzucenia. Miał to być horror przyziemny, oparty (w teorii) na faktach, opowiadający o czymś co teoretycznie może przytrafić się każdemu z nas. Niech więc tak będzie. Ale po co te śmierci (bodajże dwie z pokazanych na ekranie) tak krwawe jakby wyjęte rodem z Piły? Powiecie teraz - no dobra, ale przecież w prawdziwym życiu też możesz zginąć tak krwawo jak w Pile. OK. Dobra. Wcale tego nie neguję. Jednak kiedy kręcimy film, postarajmy się utrzymać go w jednym klimacie, a nie skaczmy z "kwiatka na kwiatek", pokazując widzom cały przekrój okrucieństwa "ludzkiego". Mnie te dwie sceny wybiły totalnie z rytmu. Z drugiej zaś strony końcowe egzorcyzmy, przyszły głównym bohaterom zbyt łatwo, zbyt szybko im to poszło. Rozumiem, że musiało tak być, żeby wydobyć z człowieka jak najszybciej potrzebne Sarchiemu informacje. Jednak demon zamieszkujący od tak długiego czasu ciało Santino, zbyt łatwo (jak dla mnie) się poddał.
Film jak najbardziej polecam. Szczególnie fanom horrorów. Mało mamy w dzisiejszych czasach dobrych horrorów, więc ten z pewnością zobaczyć warto. Nie jest to może film wybitny, ale pieniędzy wydanych na bilet żałować raczej nie będziecie.
Ocena: 6+/10
EDIT: Jest też w Zbaw nas ode złego coś dla fanów dobrej muzyki, bowiem całemu filmowi "patronuje" muzyka grupy The Doors, która w głośnikach rozbrzmiewa naprawdę często :)
sobota, 5 lipca 2014
Zbaw mnie ode złego (2010)...
Rok przed czwartym Krzykiem do kin wszedł inny, nieco gorszy film Wesa Cravena Zbaw mnie ode złego. Craven w swojej karierze miewa lepsze i gorsze chwile. To jest jedna z tych gorszych, nie jest jednak najgorszą (jak niektórzy uważają).
W pewnym miasteczku w USA krąży legenda o mordercy, który w dniu swojej śmierci poprzysiągł powrócić i zabić siedmioro dzieci urodzonych właśnie tego dnia. Żeby temu zapobiec dzieciaki co roku w swoje urodziny „zabijają” kukłę potwora. Jednak w dniu ich 16. urodzin policja do tego nie dopuszcza. Potem wszystko potoczy się już bardzo szybko.
Ocena: 6/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)