Nowy film Małgorzaty (przepraszam - Małgośki) Szumowskiej W imię... niemal od początku był dla mnie pozycją obowiązkową. A przynajmniej od momentu, w którym dowiedziałam się, że główną rolę zagra w nim Andrzej Chyra - aktor, który znajduje się w moim TOP10 aktorów nie tylko polskich, ale wręcz światowych. I choć Sponsoring mnie nie zachwycił... Ba, był po prostu filmem słabym... Tak co do W imię... miałam dobre przeczucia. Przeczucia mnie, całe szczęście, nie zawiodły. Film okazał się dobry, a nawet bardzo dobry.
Adam (Andrzej Chyra) jest księdzem. Mieszka na jakiejś wsi, na kompletnym odludziu, gdzie prowadzi ośrodek, ognisko dla trudnej młodzieży (konkretniej chłopców). Tam zaprzyjaźnia się z miejscowym odludkiem. Nie długo potem przyjaźń przeradza się w coś poważniejszego. W Adamie rodzą się uczucia, których nie powinien jako ksiądz doświadczać, a już na pewno okazywać.
Tyle się o tym filmie nasłuchałam. Że taki strasznie kontrowersyjny. Że godzi w polski Kościół. Że jest obrazoburczy. Nasłuchałam i naczytałam komentarzy, bo nie przypominam sobie, żeby padło coś takiego w choć jednej recenzji. Ale wcale tak nie jest. Może rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, po samym zapoznaniu się z fabułą, może się tak wydawać. Wydarzenia w filmie są jednak pokazane w taki sposób, żeby nie urazić nikogo. Wydaje mi się, że jest może nawet trochę zbyt zachowawczy, trochę za subtelny. Z drugiej strony jednak ukazuje nam się historia niemal uniwersalna. Bo nie nazwałabym W imię... filmem o księdzu geju. Podejrzewam, że podobnie ta historia sprawdziłaby się, gdyby główny bohater był na przykład nauczycielem, który zakochuje się w swoim uczniu (liceum na przykład, co by uczeń za młody nie był). Ksiądz jest o tyle dobrym "tworem" dla tego filmu, że oprócz jakichś zakazów moralnych i etycznych, które narzuca nam wszystkim życie, funkcjonowanie w społeczeństwie, obowiązuje go także celibat. Co za tym idzie, nie może swoich namiętności i podniecenia z powodu miłości do młodego chłopaka rozładować w ramionach kobiety czy też innego mężczyzny. Nazwałabym Adama wręcz postacią tragiczną. Cokolwiek by nie zrobił i tak będzie nie dobrze. Bez różnicy czy wda się w romans z Ewą (Maja Ostaszewska) czy też młodym Łukaszem (Mateusz Kościukiewicz). I tak ta historia skończy się dla niego źle.
Napisałam jednak wcześniej, że jest to historia niemal uniwersalna. Dlaczego? Bo nie opowiada o księdzu geju, tylko o ludzkich słabościach. Przy okazji zawodu głównego bohatera pokazuje nam, że księża także są ludźmi i mają takie same słabości jak ludzie świeccy. Chłopcy z ośrodka rozmawiają w którejś ze scen o tym, że przecież ksiądz także musi odczuwać podniecenie, że przecież też jest mężczyzną, i to mężczyzną w sile wieku, że przecież nikt nie jest w stanie odsunąć na bok swoich pragnień tylko dlatego, że tak mu się w danej chwili marzy. Widzimy więc Adama nie tylko podczas modlitwy, odprawiania Mszy Świętej czy pomagania chłopakom, ale także, a nawet przede wszystkim, w momentach słabości. Kiedy pije praktycznie do upadłego, kiedy płacze, kiedy żali się siostrze. To także film o samotności. Samotny jest Adam, który samotność niejako sam wybrał. Samotna jest Ewa, która przyjechała na to "zadupie" z wielkiego miasta za mężem, a tutaj niestety jej się nudzi, nie ma czym się zająć. Samotny jest każdy z chłopców, którzy pojawiają się w ośrodku. Samotny jest wreszcie Łukasz, który mieszka z matką i upośledzonym bratem, któremu brakuje w życiu ojca, męskiego autorytetu. I właśnie ten autorytet znajduje w Adamie. Autorytet, za którym przychodzi fascynacja, za którą z kolei przychodzi miłość. Adam zakochuje się w Łukaszu, a Łukasz w Adamie. Tylko czy aby na pewno jest to miłość romantyczna? Oczywiście jakiś tam pociąg seksualny między mężczyznami się wytwarza, pociąg i fascynacja, które ich do siebie zbliżają. Jednak mam wrażenie, że ze strony Łukasza jest to przede wszystkim miłość syna do ojca. Ciężko wyczuć kiedy dochodzi do tego fascynacja seksualna. U Adama jest to proste, sam w końcu przyznaje się przed siostrą, że jest homoseksualistą, że on tak bardzo lubi tych wszystkich chłopców, młodych mężczyzn, z którymi ma styczność. Do tego homoseksualizmu jednak też nie byłabym tak do końca przekonana.
Film jest świetnie zrealizowany. Aktorsko - mistrzostwo. Andrzej Chyra i Mateusz Kościukiewicz są połączeniem idealnym. Chyra swoją rolą utwierdza mnie w przekonaniu, że jest najlepszym polskim aktorem i jednym z lepszych na świecie. Kościukiewicz. Gdzieś czytałam, że to jego najlepsza rola. Szczerze? Trochę wstyd się przyznać, ale wciąż nie widziałam ani Bez wstydu, ani Wszystko, co kocham, ani Baczyńskiego. Ogólnie widziałam go jedynie w epizodach, z których go za bardzo nie pamiętam. Jestem jednak w stanie bez problemu uwierzyć, że jest to jego najlepsza dotychczasowa rola. Przede wszystkim dlatego, że jest ona genialnie zagrana. Kościukiewicz miał tym bardziej trudne zadanie, gdyż musiał grać całym sobą. Jego bohater bowiem, Łukasz, w całym półtora godzinnym filmie wypowiada dokładnie cztery słowa mniej więcej w połowie i jakieś trzy pod koniec. Oddał charakter Łukasza po mistrzowsku. Łukasz to chłopak może trochę upośledzony, zamknięty w sobie, chłopak, który dorasta bez ojca, bez żadnego męskiego autorytetu. Kiedy więc na jego drodze pojawia się Adam, mężczyzna, który chce mu pomóc, Łukasz od razu ten autorytet w nim odnajduje. Było w filmie także sporo naturszczyków, którzy dawali sobie jednak świetnie radę.
To co mi w filmie nie pasowało to pierwsza i ostatnia scena. Wydają się dla mnie taką zbędną klamrą całości. O ile jeszcze mogę zrozumieć scenę pierwszą, która niejako wprowadza nas w świat młodych chłopców - łobuzów. Tak ostatniej sceny zrozumieć nie potrafię. Mam dwie teorie, a właściwie nawet trzy. Z czego jedna narodziła się w mojej głowie jeszcze podczas napisów końcowych i teraz wydaje mi się trochę głupia. Druga przyszła mi do głowy dzień po obejrzeniu filmu, a trzecia - dwa dni po obejrzeniu, czyli podczas pisania tej recenzji. Jeśli chcecie dowiedzieć się jakie są moje teorie i/bądź przedstawić mi swoje, skontaktujcie się ze mną (zakładka Kontakt - zapraszam serdecznie) - nie będę tutaj spoilerować tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.
Mam wrażenie, że ludzie, którzy mówią o W imię... jako o "pedalskiej antykatolickiej propagandzie", "obrazoburczym tworze łamiącym tabu", "filmie prowokującym", "mówiącym o aktualnej sytuacji w kościele polskim" (cytaty z forum filmweba pod filmem) w ogóle filmu nie widzieli. Jeśli się filmu nie widziało można powiedzieć: chcę zobaczyć bądź nie chcę zobaczyć i tyle. W imię... nie jest filmem ani obrazoburczym, ani prowokującym, a już na pewno nie o polskim Kościele. Tego Kościoła mamy zresztą w filmie bardzo mało. Jeśli ktoś poszedłby na niego bez jakiejkolwiek znajomości fabuły, przez ok. 20 minut spokojnie, nie wiedziałby w ogóle, że Adam jest księdzem. Adam w koloratce nie chodzi, w kościele pokazany jest raptem dwa czy trzy razy, podobnie w sutannie. Idąc na ten film do kina, nie nastawiajcie się więc na film kontrowersyjny, bo taki nie jest. Nie nastawiajcie się najlepiej na nic i wyjdźcie z kina z własną opinią na jego temat. Ale jeśli już chcecie się jakoś na niego przygotować to myślcie o nim w kategoriach zakazanej miłości, ludzkiej samotności i słabości. Sama jestem katoliczką (i to jedną z tych szczerze wierzących i praktykujących) i się tam żadnej nagonki na Kościół czy kontrowersji nie dopatrzyłam.
W imię... to film, który zostaje w głowie i nie chce z niej wyjść. Z niecierpliwością czekam na DVD, żeby zakupić i obejrzeć ponownie, bo jest to jeden z tych filmów, do których wiem, że będę w przyszłości jeszcze parę ładnych razy wracać. Małgośka (ach, jak ja nie cierpię tej tendencji w Polsce do zdrabniania i zgrubiania imion) pokazała tym filmem, że nie przejęła jej krytyka Sponsoringu i już zdołała wrócić do normy. Sądzę, że na następny jej film będę czekać z niecierpliwością.
Dlaczego warto obejrzeć?
- dla mistrzowskiej gry aktorskiej
- dla pięknych zdjęć i subtelnie poprowadzonej historii
Kto nie powinien oglądać?
- kto uważa, że po przeczytaniu skrótu fabuły, wie już o filmie wszystko
Ocena: 8/10
Tyle się o tym filmie nasłuchałam. Że taki strasznie kontrowersyjny. Że godzi w polski Kościół. Że jest obrazoburczy. Nasłuchałam i naczytałam komentarzy, bo nie przypominam sobie, żeby padło coś takiego w choć jednej recenzji. Ale wcale tak nie jest. Może rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, po samym zapoznaniu się z fabułą, może się tak wydawać. Wydarzenia w filmie są jednak pokazane w taki sposób, żeby nie urazić nikogo. Wydaje mi się, że jest może nawet trochę zbyt zachowawczy, trochę za subtelny. Z drugiej strony jednak ukazuje nam się historia niemal uniwersalna. Bo nie nazwałabym W imię... filmem o księdzu geju. Podejrzewam, że podobnie ta historia sprawdziłaby się, gdyby główny bohater był na przykład nauczycielem, który zakochuje się w swoim uczniu (liceum na przykład, co by uczeń za młody nie był). Ksiądz jest o tyle dobrym "tworem" dla tego filmu, że oprócz jakichś zakazów moralnych i etycznych, które narzuca nam wszystkim życie, funkcjonowanie w społeczeństwie, obowiązuje go także celibat. Co za tym idzie, nie może swoich namiętności i podniecenia z powodu miłości do młodego chłopaka rozładować w ramionach kobiety czy też innego mężczyzny. Nazwałabym Adama wręcz postacią tragiczną. Cokolwiek by nie zrobił i tak będzie nie dobrze. Bez różnicy czy wda się w romans z Ewą (Maja Ostaszewska) czy też młodym Łukaszem (Mateusz Kościukiewicz). I tak ta historia skończy się dla niego źle.
Napisałam jednak wcześniej, że jest to historia niemal uniwersalna. Dlaczego? Bo nie opowiada o księdzu geju, tylko o ludzkich słabościach. Przy okazji zawodu głównego bohatera pokazuje nam, że księża także są ludźmi i mają takie same słabości jak ludzie świeccy. Chłopcy z ośrodka rozmawiają w którejś ze scen o tym, że przecież ksiądz także musi odczuwać podniecenie, że przecież też jest mężczyzną, i to mężczyzną w sile wieku, że przecież nikt nie jest w stanie odsunąć na bok swoich pragnień tylko dlatego, że tak mu się w danej chwili marzy. Widzimy więc Adama nie tylko podczas modlitwy, odprawiania Mszy Świętej czy pomagania chłopakom, ale także, a nawet przede wszystkim, w momentach słabości. Kiedy pije praktycznie do upadłego, kiedy płacze, kiedy żali się siostrze. To także film o samotności. Samotny jest Adam, który samotność niejako sam wybrał. Samotna jest Ewa, która przyjechała na to "zadupie" z wielkiego miasta za mężem, a tutaj niestety jej się nudzi, nie ma czym się zająć. Samotny jest każdy z chłopców, którzy pojawiają się w ośrodku. Samotny jest wreszcie Łukasz, który mieszka z matką i upośledzonym bratem, któremu brakuje w życiu ojca, męskiego autorytetu. I właśnie ten autorytet znajduje w Adamie. Autorytet, za którym przychodzi fascynacja, za którą z kolei przychodzi miłość. Adam zakochuje się w Łukaszu, a Łukasz w Adamie. Tylko czy aby na pewno jest to miłość romantyczna? Oczywiście jakiś tam pociąg seksualny między mężczyznami się wytwarza, pociąg i fascynacja, które ich do siebie zbliżają. Jednak mam wrażenie, że ze strony Łukasza jest to przede wszystkim miłość syna do ojca. Ciężko wyczuć kiedy dochodzi do tego fascynacja seksualna. U Adama jest to proste, sam w końcu przyznaje się przed siostrą, że jest homoseksualistą, że on tak bardzo lubi tych wszystkich chłopców, młodych mężczyzn, z którymi ma styczność. Do tego homoseksualizmu jednak też nie byłabym tak do końca przekonana.
Film jest świetnie zrealizowany. Aktorsko - mistrzostwo. Andrzej Chyra i Mateusz Kościukiewicz są połączeniem idealnym. Chyra swoją rolą utwierdza mnie w przekonaniu, że jest najlepszym polskim aktorem i jednym z lepszych na świecie. Kościukiewicz. Gdzieś czytałam, że to jego najlepsza rola. Szczerze? Trochę wstyd się przyznać, ale wciąż nie widziałam ani Bez wstydu, ani Wszystko, co kocham, ani Baczyńskiego. Ogólnie widziałam go jedynie w epizodach, z których go za bardzo nie pamiętam. Jestem jednak w stanie bez problemu uwierzyć, że jest to jego najlepsza dotychczasowa rola. Przede wszystkim dlatego, że jest ona genialnie zagrana. Kościukiewicz miał tym bardziej trudne zadanie, gdyż musiał grać całym sobą. Jego bohater bowiem, Łukasz, w całym półtora godzinnym filmie wypowiada dokładnie cztery słowa mniej więcej w połowie i jakieś trzy pod koniec. Oddał charakter Łukasza po mistrzowsku. Łukasz to chłopak może trochę upośledzony, zamknięty w sobie, chłopak, który dorasta bez ojca, bez żadnego męskiego autorytetu. Kiedy więc na jego drodze pojawia się Adam, mężczyzna, który chce mu pomóc, Łukasz od razu ten autorytet w nim odnajduje. Było w filmie także sporo naturszczyków, którzy dawali sobie jednak świetnie radę.
To co mi w filmie nie pasowało to pierwsza i ostatnia scena. Wydają się dla mnie taką zbędną klamrą całości. O ile jeszcze mogę zrozumieć scenę pierwszą, która niejako wprowadza nas w świat młodych chłopców - łobuzów. Tak ostatniej sceny zrozumieć nie potrafię. Mam dwie teorie, a właściwie nawet trzy. Z czego jedna narodziła się w mojej głowie jeszcze podczas napisów końcowych i teraz wydaje mi się trochę głupia. Druga przyszła mi do głowy dzień po obejrzeniu filmu, a trzecia - dwa dni po obejrzeniu, czyli podczas pisania tej recenzji. Jeśli chcecie dowiedzieć się jakie są moje teorie i/bądź przedstawić mi swoje, skontaktujcie się ze mną (zakładka Kontakt - zapraszam serdecznie) - nie będę tutaj spoilerować tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.
Mam wrażenie, że ludzie, którzy mówią o W imię... jako o "pedalskiej antykatolickiej propagandzie", "obrazoburczym tworze łamiącym tabu", "filmie prowokującym", "mówiącym o aktualnej sytuacji w kościele polskim" (cytaty z forum filmweba pod filmem) w ogóle filmu nie widzieli. Jeśli się filmu nie widziało można powiedzieć: chcę zobaczyć bądź nie chcę zobaczyć i tyle. W imię... nie jest filmem ani obrazoburczym, ani prowokującym, a już na pewno nie o polskim Kościele. Tego Kościoła mamy zresztą w filmie bardzo mało. Jeśli ktoś poszedłby na niego bez jakiejkolwiek znajomości fabuły, przez ok. 20 minut spokojnie, nie wiedziałby w ogóle, że Adam jest księdzem. Adam w koloratce nie chodzi, w kościele pokazany jest raptem dwa czy trzy razy, podobnie w sutannie. Idąc na ten film do kina, nie nastawiajcie się więc na film kontrowersyjny, bo taki nie jest. Nie nastawiajcie się najlepiej na nic i wyjdźcie z kina z własną opinią na jego temat. Ale jeśli już chcecie się jakoś na niego przygotować to myślcie o nim w kategoriach zakazanej miłości, ludzkiej samotności i słabości. Sama jestem katoliczką (i to jedną z tych szczerze wierzących i praktykujących) i się tam żadnej nagonki na Kościół czy kontrowersji nie dopatrzyłam.
scena procesji jest chyba moją ulubioną sceną z całego filmu
W imię... to film, który zostaje w głowie i nie chce z niej wyjść. Z niecierpliwością czekam na DVD, żeby zakupić i obejrzeć ponownie, bo jest to jeden z tych filmów, do których wiem, że będę w przyszłości jeszcze parę ładnych razy wracać. Małgośka (ach, jak ja nie cierpię tej tendencji w Polsce do zdrabniania i zgrubiania imion) pokazała tym filmem, że nie przejęła jej krytyka Sponsoringu i już zdołała wrócić do normy. Sądzę, że na następny jej film będę czekać z niecierpliwością.
Dlaczego warto obejrzeć?
- dla mistrzowskiej gry aktorskiej
- dla pięknych zdjęć i subtelnie poprowadzonej historii
Kto nie powinien oglądać?
- kto uważa, że po przeczytaniu skrótu fabuły, wie już o filmie wszystko
Ocena: 8/10
Świetna recenzja, właściwie wręcz identyczne spostrzeżenia, ja moje. Osobiście pierwsza scena dla mnie była już takim wprowadzeniem do świata nietolerancji, szyderstwa itd. Niemniej ostatnia scena faktycznie może i trochę nie pasowała, jednak kiedy sobie wszystko poukładany, ma jakiś sens :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń