Kiedy w internecie pojawiły się wiadomości o tym jakoby miał powstać film na podstawie książki Tolkiena Hobbit, czyli tam i z powrotem nie zaciekawiło mnie to zbytnio. Podobnie, nie zainteresowała mnie wiadomość jakoby to Peter Jackson, osławiony reżyser trylogii Władcy Pierścieni, miał zająć się wyreżyserowaniem także tego filmu. Dopiero kiedy to na zakończenie lata wybrałam się z tatą do kina na Maraton Reżyserskich Wersji Władcy Pierścieni i wyszłam z kina po 12 godzinach oglądania Śródziemia zaczęłam wyczekiwać Hobbita z niecierpliwością. Miałam nadzieję powrócić do Śródziemia i znów cieszyć się oglądając jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy film roku. Nie tak dawno wróciłam z kina i powiem szczerze, że mam mieszane odczucia względem tego filmu.
Hobbit: Niezwykła podróż to historia młodego hobbita, Bilbo Bagginsa. Ten oto mały "stworek" zostaje zaproszony przez dawnego przyjaciela jego matki, czarodzieja Gandalfa Szarego, na wyprawę, mającą na celu odzyskanie przez dzielnych dwunastu krasnoludów, dawno odebranej im przez smoka Smauga, Samotnej Góry, która niegdyś była ich domem. Początkowo kierowany wątpliwościami Bilbo odmawia, jednak po namyśle dogania podróżnych i wyrusza wraz z nimi na wyprawę w charakterze włamywacza.
Kto czytał książkę wie, że Hobbit, czyli tam i z powrotem Tolkiena to niesamowita opowieść z niepowtarzalnymi postaciami spośród których na czoło wybija się tytułowy hobbit - Bilbo Baggins. Peter Jackson powiedział o o Martinie Freemanie, że został on idealnie dobrany do roli Bilba. I choć jest to subiektywna opinia to zgadzam się z nią w stu procentach. W tym momencie nie wyobrażam sobie w tej roli nikogo innego. Zresztą nigdy nie miałam żadnego szczególnego wyobrażenia o tym kto mógłby Bilba zagrać. Kiedy czytałam książkę byłam już po obejrzeniu Władcy Pierścieni, więc Bilbo był dla mnie Ianem Holmem. Dziś moja wizja diametralnie się zmieniła. Nie wyobrażałam sobie Martina Freemana jako słynnego niziołka. Widziałam go w kilku jego wcześniejszych rolach i jakoś nigdy mnie nie zachwycił ani nie zwrócił zbytnio mojej uwagi (od razu zaznaczam, że nie widziałam jeszcze Sherlocka). Tutaj spisał się doskonale. Cieszę się, że właśnie jego Jackson wybrał do roli Bilba, choć w życiu nie przeszłoby mi to przez myśl. Oprócz tytułowego niziołka mamy oczywiście dwunastu krasnoludów. Krasnoludy to niezmiernie rozrywkowe typy. Uwielbiają jeść, pić, bawić się, śpiewać (swoją drogą Misty mountains, przewodni motyw muzyczny filmu, mam od nie dawna ustawioną jako dzwonek w telefonie). Każdy jest inny, ale w głębi duszy każdy z nich jest wojownikiem gotowym zginąć w imię miłości do swojego domu, Samotnej Góry, który pragną za wszelką cenę odzyskać. Za długo by było rozpisywać się o każdym z nich z osobna. W moich oczach wyróżnili się dwaj: Thorin Dębowa Tarcza oraz Kili. Thorin, jak podejrzewam, jest oczywistym wyborem. Mężny wojownik, młody książę, który przez zachłanność dziadka stracił swoje królestwo, do ostatniej chwili, broniąc jej przed orkami. Teraz postanawia odzyskać dom z łap złego smoka Smauga. Thorina zagrał Richard Armitage, kolejny aktor, który nie zagościł w mojej pamięci, pomimo tego, że widziałam kilka filmów z jego udziałem. Był on idealnym przywódcą - zdecydowanym, silnym, odważnym, w chwili pomyłki, gotowym przyznać się do błędu. Przeszkadzał mi nieco brak mimiki jego twarzy. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że Thorin z założenia miał być skrzywdzonym przez los księciem, starającym się za wszelką cenę odzyskać to co do niego należy jednak były momenty kiedy Armitage miał możliwość wykorzystania mimiki w celu okazania jakichkolwiek emocji czy uczuć. Jedynie raz czy dwa widziałam na jego twarzy grymas inny niż zmęczonego i złego, obrażonego mężczyzny. Drugi z nich, Kili, to słynny Mitchell z serialu Being alive, Aidan Turner. Spodobał mi się od razu i to wcale nie dlatego, że był jedynym przystojnym krasnoludem (zresztą kwestia gustu). Była to jedna z najprzyjemniejszych postaci w filmie. Jego mina w momencie, gdy razem z Filim oznajmiają hobbitowi, że gdzieś zapodziały się im dwa kuce była wyśmienita. To krasnolud, który jest cały czas wesoły i zadowolony z życia, ale w momencie walki momentalnie przestawia się na tryb wojownika, a walczy jak nikt inny z czternastki podróżników.
Nie można zapomnieć oczywiście o naszych starych przyjaciołach z czasów trylogii. Przede wszystkim pojawia się tu Gandalf Szary, czarodziej, który pomaga krasnoludom, choć ma w tym chyba jakiś swój ukryty cel. Mag, który mimo wszystko zabiera ze sobą w wyprawę niziołka, choć zdaje sobie sprawę z tego, że ten najprawdopodobniej nie wróci do domu, jeśli w ogóle uda mu się przeżyć na tyle długo, żeby dojść do zamierzonego celu podróży. W roli Gandalfa pojawia się dobrze znany fanom trylogii Ian McKellen. Jego rola nie różni się niczym od tej znanej nam już z Władcy Pierścieni. Epizodycznie, choć dość ważną dla Gandalfa, rolę odgrywa także Galandriela, czyli piękna Cate Blanchett. Rola Galandrieli to rola dzięki, której zakochałam się w Blanchett. Mamy także ważnego dla powodzenia wyprawy Elronda, czyli Hugo Weavinga. Jest to zdecydowanie moja ulubiona rola tego aktora. Na kilka minut pojawia się na ekranie także Saruman, w którego ponownie wcielił się Christopher Lee. Jednak Hobbit: Niezwykła podróż to także jedyna część (bo, jak zapewne już wszyscy wiedzą, Jackson zaplanował trylogię), w której występuje mój ulubiony bohater Władcy Pierścieni - Gollum. Kolejny już raz mieliśmy okazję zobaczyć w tej roli Andy'ego Serkisa. Scena spotkania Bilba z Gollumem to zdecydowanie najlepsza scena z całego filmu i zdecydowanie najbardziej podobna stylizacją do Władcy Pierścieni. Gollum momentami jest śmieszny, a momentami przerażający, a jego mimika to mistrzostwo świata.
Scenografia Hobbita znacznie różni się od tej z Władcy Pierścieni. Nie oznacza to jednak, że jest to zmiana na minus. Fani Władcy Pierścieni (tacy jak ja) powinni cały czas powtarzać sobie w głowie, że Hobbit to nie Władca Pierścieni. Jest to zupełnie inna historia i, choć uważana za swoisty rozbudowany prolog do trylogii Tolkiena, to jednak jest to zupełnie oddzielna historia, utrzymana w zupełnie innej stylizacji. Władca Pierścieni był filmem mrocznym, na ekranie królowały wszelkie odcienie czerni i bieli, co idealnie komponowało się z walką dobra ze złem. Hobbit to opis przygody pewnego niziołka i choć mamy tutaj oczywiście stwory, które pojawiały się już w trylogii zekranizowanej przez Jacksona, typu orki czy gobliny, to jednak wszystko pozostałe utrzymane jest w zieleniach, złotach i brązach, ciepłych barwach. Może to dlatego, że Hobbit, czyli tam i z powrotem był z założenia książką pisaną dla dzieci i młodszej części młodzieży, film Jacksona jest utrzymany w zdecydowanie bajkowej, a powiedziałabym nawet, że w baśniowej konwencji.
Książkę czytałam dawno, więc wielu rzeczy nie pamiętam, jednak Jackson rozbudował mnóstwo wątków, a nawet dodał takie, których w książce nie było. Gdyby pozostawił książkę taką jaką była prawdopodobnie zmieściłby się w jednym filmie, a tak film kończy się w taki sposób, że czułam pewien niedosyt. Siedziałam w fotelu i zastanawiałam się czy to już koniec i dlaczego właściwie już się skończyło. Akcja w filmie rozwijała się nie równomiernie co wcale nie było dobre dla filmu, a tym bardziej dla widza. Mniej więcej do połowy filmu akcja przeplatała się z humorem, potem zaczęło robić się groźnie, a momentami miałam wrażenie, że niemal patetycznie.
Mnóstwo mówiło się o jakoby nowej i lepszej technologii w jakiej Hobbit został nakręcony, a mianowicie 48fps. Byłam na filmie w 2D i jedyną zmianą jaką odczułam był rzeczywiście dużo wyraźniejszy obraz. Jak to powiedział mój tata: "Aktorom widać było każdego pryszcza na twarzy"... Jedynie podczas walk obraz momentami zlewał się w taki sposób, że trudno było odróżnić od siebie poszczególnie postaci. Jest to jednak technologia, do której przyzwyczajasz się po 15 minutach i później już nie zauważasz różnicy.
Nadal mam mieszane uczucia względem najnowszego filmu Jacksona. Wątpię w to czy kiedykolwiek będzie można go nazwać arcydziełem godnym ekranizacji trylogii Władcy Pierścieni. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to pierwszy film od niepamiętnych czasów, na który chętnie poszłabym drugi raz do kina.
Ocena 7+/10
Może i mają podobną scenografię, stylizacje, ale klimat odczułem ten sam, ten co zawsze. A tak ogólnie to tyle się opisałaś, że szoook :D Martin Freeman bardzo mnie zachwycił, ale również zwróciłem uwagę na zjawiskową Cate Blanchett i świetnego Andy Serkisa. W wolnej chwili zapraszam do mnie na trochę bardziej krytyczną recenzję :D
OdpowiedzUsuńNiestety filmu nawet jeszcze nie widziałam, nie wiem czy go wogóle zobaczę, ale zobaczymy jeszcze :)
OdpowiedzUsuńzapraszam do siebie, blog dopiero powstal, idealnie nie jest, ale mam nadzieje ze lukniesz.
http://kino-strefa.blogspot.com/
Pozdrawiam !
bede do ciebie wpadala czesciej.