...

poniedziałek, 23 września 2013

O zakazanej miłości, czyli W imię... (2013)

ten plakat mnie dosłownie uwiódł

Nowy film Małgorzaty (przepraszam - Małgośki) Szumowskiej W imię... niemal od początku był dla mnie pozycją obowiązkową. A przynajmniej od momentu, w którym dowiedziałam się, że główną rolę zagra w nim Andrzej Chyra - aktor, który znajduje się w moim TOP10 aktorów nie tylko polskich, ale wręcz światowych. I choć Sponsoring mnie nie zachwycił... Ba, był po prostu filmem słabym... Tak co do W imię... miałam dobre przeczucia. Przeczucia mnie, całe szczęście, nie zawiodły. Film okazał się dobry, a nawet bardzo dobry.



Adam (Andrzej Chyra) jest księdzem. Mieszka na jakiejś wsi, na kompletnym odludziu, gdzie prowadzi ośrodek, ognisko dla trudnej młodzieży (konkretniej chłopców). Tam zaprzyjaźnia się z miejscowym odludkiem. Nie długo potem przyjaźń przeradza się w coś poważniejszego. W Adamie rodzą się uczucia, których nie powinien jako ksiądz doświadczać, a już na pewno okazywać.



Tyle się o tym filmie nasłuchałam. Że taki strasznie kontrowersyjny. Że godzi w polski Kościół. Że jest obrazoburczy. Nasłuchałam i naczytałam komentarzy, bo nie przypominam sobie, żeby padło coś takiego w choć jednej recenzji. Ale wcale tak nie jest. Może rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, po samym zapoznaniu się z fabułą, może się tak wydawać. Wydarzenia w filmie są jednak pokazane w taki sposób, żeby nie urazić nikogo. Wydaje mi się, że jest może nawet trochę zbyt zachowawczy, trochę za subtelny. Z drugiej strony jednak ukazuje nam się historia niemal uniwersalna. Bo nie nazwałabym W imię... filmem o księdzu geju. Podejrzewam, że podobnie ta historia sprawdziłaby się, gdyby główny bohater był na przykład nauczycielem, który zakochuje się w swoim uczniu (liceum na przykład, co by uczeń za młody nie był). Ksiądz jest o tyle dobrym "tworem" dla tego filmu, że oprócz jakichś zakazów moralnych i etycznych, które narzuca nam wszystkim życie, funkcjonowanie w społeczeństwie, obowiązuje go także celibat. Co za tym idzie, nie może swoich namiętności i podniecenia z powodu miłości do młodego chłopaka rozładować w ramionach kobiety czy też innego mężczyzny. Nazwałabym Adama wręcz postacią tragiczną. Cokolwiek by nie zrobił i tak będzie nie dobrze. Bez różnicy czy wda się w romans z Ewą (Maja Ostaszewska) czy też młodym Łukaszem (Mateusz Kościukiewicz). I tak ta historia skończy się dla niego źle. 



Napisałam jednak wcześniej, że jest to historia niemal uniwersalna. Dlaczego? Bo nie opowiada o księdzu geju, tylko o ludzkich słabościach. Przy okazji zawodu głównego bohatera pokazuje nam, że księża także są ludźmi i mają takie same słabości jak ludzie świeccy. Chłopcy z ośrodka rozmawiają w którejś ze scen o tym, że przecież ksiądz także musi odczuwać podniecenie, że przecież też jest mężczyzną, i to mężczyzną w sile wieku, że przecież nikt nie jest w stanie odsunąć na bok swoich pragnień tylko dlatego, że tak mu się w danej chwili marzy. Widzimy więc Adama nie tylko podczas modlitwy, odprawiania Mszy Świętej czy pomagania chłopakom, ale także, a nawet przede wszystkim, w momentach słabości. Kiedy pije praktycznie do upadłego, kiedy płacze, kiedy żali się siostrze. To także film o samotności. Samotny jest Adam, który samotność niejako sam wybrał. Samotna jest Ewa, która przyjechała na to "zadupie" z wielkiego miasta za mężem, a tutaj niestety jej się nudzi, nie ma czym się zająć. Samotny jest każdy z chłopców, którzy pojawiają się w ośrodku. Samotny jest wreszcie Łukasz, który mieszka z matką i upośledzonym bratem, któremu brakuje w życiu ojca, męskiego autorytetu. I właśnie ten autorytet znajduje w Adamie. Autorytet, za którym przychodzi fascynacja, za którą z kolei przychodzi miłość. Adam zakochuje się w Łukaszu, a Łukasz w Adamie. Tylko czy aby na pewno jest to miłość romantyczna? Oczywiście jakiś tam pociąg seksualny między mężczyznami się wytwarza, pociąg i fascynacja, które ich do siebie zbliżają. Jednak mam wrażenie, że ze strony Łukasza jest to przede wszystkim miłość syna do ojca. Ciężko wyczuć kiedy dochodzi do tego fascynacja seksualna. U Adama jest to proste, sam w końcu przyznaje się przed siostrą, że jest homoseksualistą, że on tak bardzo lubi tych wszystkich chłopców, młodych mężczyzn, z którymi ma styczność. Do tego homoseksualizmu jednak też nie byłabym tak do końca przekonana.



Film jest świetnie zrealizowany. Aktorsko - mistrzostwo. Andrzej Chyra i Mateusz Kościukiewicz są połączeniem idealnym. Chyra swoją rolą utwierdza mnie w przekonaniu, że jest najlepszym polskim aktorem i jednym z lepszych na świecie. Kościukiewicz. Gdzieś czytałam, że to jego najlepsza rola. Szczerze? Trochę wstyd się przyznać, ale wciąż nie widziałam ani Bez wstydu, ani Wszystko, co kocham, ani Baczyńskiego. Ogólnie widziałam go jedynie w epizodach, z których go za bardzo nie pamiętam. Jestem jednak w stanie bez problemu uwierzyć, że jest to jego najlepsza dotychczasowa rola. Przede wszystkim dlatego, że jest ona genialnie zagrana. Kościukiewicz miał tym bardziej trudne zadanie, gdyż musiał grać całym sobą. Jego bohater bowiem, Łukasz, w całym półtora godzinnym filmie wypowiada dokładnie cztery słowa mniej więcej w połowie i jakieś trzy pod koniec. Oddał charakter Łukasza po mistrzowsku. Łukasz to chłopak może trochę upośledzony, zamknięty w sobie, chłopak, który dorasta bez ojca, bez żadnego męskiego autorytetu. Kiedy więc na jego drodze pojawia się Adam, mężczyzna, który chce mu pomóc, Łukasz od razu ten autorytet w nim odnajduje. Było w filmie także sporo naturszczyków, którzy dawali sobie jednak świetnie radę. 



To co mi w filmie nie pasowało to pierwsza i ostatnia scena. Wydają się dla mnie taką zbędną klamrą całości. O ile jeszcze mogę zrozumieć scenę pierwszą, która niejako wprowadza nas w świat młodych chłopców - łobuzów. Tak ostatniej sceny zrozumieć nie potrafię. Mam dwie teorie, a właściwie nawet trzy. Z czego jedna narodziła się w mojej głowie jeszcze podczas napisów końcowych i teraz wydaje mi się trochę głupia. Druga przyszła mi do głowy dzień po obejrzeniu filmu, a trzecia - dwa dni po obejrzeniu, czyli podczas pisania tej recenzji. Jeśli chcecie dowiedzieć się jakie są moje teorie i/bądź przedstawić mi swoje, skontaktujcie się ze mną (zakładka Kontakt - zapraszam serdecznie) - nie będę tutaj spoilerować tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli. 



Mam wrażenie, że ludzie, którzy mówią o W imię... jako o "pedalskiej antykatolickiej propagandzie", "obrazoburczym tworze łamiącym tabu", "filmie prowokującym", "mówiącym o aktualnej sytuacji w kościele polskim" (cytaty z forum filmweba pod filmem) w ogóle filmu nie widzieli. Jeśli się filmu nie widziało można powiedzieć: chcę zobaczyć bądź nie chcę zobaczyć i tyle. W imię... nie jest filmem ani obrazoburczym, ani prowokującym, a już na pewno nie o polskim Kościele. Tego Kościoła mamy zresztą w filmie bardzo mało. Jeśli ktoś poszedłby na niego bez jakiejkolwiek znajomości fabuły, przez ok. 20 minut spokojnie, nie wiedziałby w ogóle, że Adam jest księdzem. Adam w koloratce nie chodzi, w kościele pokazany jest raptem dwa czy trzy razy, podobnie w sutannie. Idąc na ten film do kina, nie nastawiajcie się więc na film kontrowersyjny, bo taki nie jest. Nie nastawiajcie się najlepiej na nic i wyjdźcie z kina z własną opinią na jego temat. Ale jeśli już chcecie się jakoś na niego przygotować to myślcie o nim w kategoriach zakazanej miłości, ludzkiej samotności i słabości. Sama jestem katoliczką (i to jedną z tych szczerze wierzących i praktykujących) i się tam żadnej nagonki na Kościół czy kontrowersji nie dopatrzyłam.


scena procesji jest chyba moją ulubioną sceną z całego filmu

W imię... to film, który zostaje w głowie i nie chce z niej wyjść. Z niecierpliwością czekam na DVD, żeby zakupić i obejrzeć ponownie, bo jest to jeden z tych filmów, do których wiem, że będę w przyszłości jeszcze parę ładnych razy wracać. Małgośka (ach, jak ja nie cierpię tej tendencji w Polsce do zdrabniania i zgrubiania imion) pokazała tym filmem, że nie przejęła jej krytyka Sponsoringu i już zdołała wrócić do normy. Sądzę, że na następny jej film będę czekać z niecierpliwością.


Dlaczego warto obejrzeć?
- dla mistrzowskiej gry aktorskiej
- dla pięknych zdjęć i subtelnie poprowadzonej historii

Kto nie powinien oglądać?
- kto uważa, że po przeczytaniu skrótu fabuły, wie już o filmie wszystko


Ocena: 8/10

piątek, 20 września 2013

O najlepszej komedii lata, czyli Millerowie (2013)...

Wszyscy film zachwalają. "Najlepsza komedia tego lata, a nawet tego roku" - mówią. Ale czy aby na pewno? Czy nie jest to przypadkiem trochę ugładzona komedia spod znaku Kac Vegas czy Seksualni, niebezpieczni? I choć mi także Millerowie się spodobali, to jednak mam do nich trochę zastrzeżeń.


Rozpocznijmy jednak klasycznie - fabułą. David (Jason Sudeikis) jest dilerem. Ale nie takim, którzy zaczepiają dzieci pod szkołą bądź skrywają się w ciemnych zaułkach. David sprzedaje marihuanę swoim stałym klientom, którymi są matki, ojcowie, biznesmeni. Pewnego dnia zostaje jednak okradziony z całego towaru i pieniędzy. Jego "szef" składa mu propozycję - zapomni o długu, a nawet dopłaci 100 tys. $ jeśli Dave przewiezie dla niego towar z Meksyku do Stanów. Nie mający zbyt dużego wyboru David zgadza się i wpada na pomysł jak to zrobić tak, żeby nie zostać złapanym na granicy. Werbuje więc chłopaka z sąsiedztwa - Kenny'ego (Will Poulter), bezdomną zbuntowaną nastolatkę Casey (Emma Roberts) i sąsiadkę striptizerkę Rose (Jennifer Aniston). Takim sposobem organizuje sobie fałszywą rodzinę, dzięki której służba celna go nie zatrzyma.


Fabuła jest, nie powiem, niebanalna i przez to ciekawa. Oczywiście, wiadomo jak się wszystko skończy, ale takie już jest życie, a raczej filmy komediowe. Aktorstwo także stoi na wysokim poziomie. Jasona Sudeikisa poznałam oglądając Sathurday Night Live i od tamtej pory go uwielbiam i oglądam każdy film, w którym gra. Do roli wiecznego chłopca, dilera marihuany, który zupełnie przez przypadek i właściwie z własnej winy, przekonuje się ile w życiu znaczy mieć rodzinę sprawdza się świetnie. Jennifer Aniston w Przyjaciołach niezmiernie mnie drażniła (i nadal drażni kiedy oglądam ten serial). Okazało się jednak, że zrobiła największą karierę aktorską z całej szóstki przyjaciół. Bo choć Matthew Perry, Courtney Cox, Lisa Kudrow i Matt LeBlanc mają własne seriale i okazjonalnie grają także w filmach, a David Shwimmer prócz tego jeszcze produkuje i reżyseruje, to jednak musicie mi przyznać rację kiedy mówię, że Aniston udało się najlepiej. Czy to dzięki roli Rachel, czy dzięki umiejętności gry aktorskiej, czy też może po prostu urodzie - tego nie wiem. Wiem za to, że gdzie się ostatnio nie spojrzy, to w większości komedii Aniston jeśli nie gra głównej roli, to choć drugoplanową, ważną dla rozwoju wydarzeń. Nie mam jednak nic przeciwko temu, dopóki filmy z nią utrzymują dość wysoki poziom. Tak jest też z Millerami. Jej przemiana ze striptizerki w "mamuśkę z przedmieść" jest genialna. Bo w Rose nie zmienia się tylko wygląd, ale i od razu charakter. Potrafi się ona dostosować do wszystkich warunków. Stewardessa w samolocie zauważa rodzinę Millerów podczas kłótni? Nic prostszego. Złapmy się za ręce i pomódlmy o pomyślny lot, a następnie dajmy stewardessie kilka kulinarnych porad. 


Najlepiej jednak z czwórki Millerów wypadają nastolatkowie. Dzieciaki, które zostały opuszczone przez rodzinę (matka Kenny'ego wyszła na drinka i nie wraca już od tygodnia, Casey zaś uciekła z domu, nie wiemy czemu, ale możemy przypuszczać, że miała problemy z rodzicami) i pozornie nic sobie z tego nie robią, a w głębi serca właśnie tej rodziny potrzebują najbardziej. Casey buntuje się kiedy Dave i Rose dają jej kazanie, bo wróciła za późno, a oni się martwili, ale w głębi serca jej się to podoba. Czuje się ważna, doceniana, czuje, że ktoś się o nią martwi. Kenny jeszcze w domu próbował "zaprzyjaźnić się" z Davem i Casey, więc taka wycieczka tym bardziej mu się podoba.


Co mi się w tym filmie nie podobało? Poziom niektórych żartów. Gdyby je z filmu wyciąć, byłaby to wspaniała komedia o zabarwieniu sensacyjnym, którą można spokojnie zasiąść całą rodziną. Ja oglądałam ten film z rodzicami i powiem szczerze, że momentami czułam zażenowanie. Przykład? Kenny'ego ugryzła tarantula (czy inny wielki pająk). Gdzie? W przyrodzenie. Okazuje się, że u chłopaka następuje reakcja alergiczna, która sprawia, że jego członek... Powiedzmy, że nie wygląda tak jak powinien. I teraz pytanie. Po co to pokazywać? Czy nie wystarczyłoby, żeby chłopak zdjął spodnie przed resztą "rodziny", a kamera pokazała go od tyłu, dzięki czemu oni by wszystko widzieli, a my ewentualnie jego goły tyłek? Nie. Trzeba pokazać wszystko. Bo w dzisiejszych czasach w komedii musi się choć raz pojawić penis. Weźmy na ten przykład chociażby Kac Vegas w Bangkoku czy Chłopaki też płaczą (choć akurat Jason Segel ma jakieś ekshibicjonistyczne zapędy). Czy nie przesadza się z tą nagością w kinie? Szczególnie w komediach. Nie chcę czuć się zażenowana, włączając pierwszą lepszą komedię i oglądając ją z rodzicami, a tak niestety w większości wypadków jest.


Millerowie to dobra komedia. Dobra do obejrzenia z rodzeństwem czy przyjaciółmi, przy których wiecie, że nie będziecie odczuwać tego zażenowania za każdym razem kiedy Jennifer Aniston robi striptiz. Dobra do obejrzenia samemu. Raczej nie z rodzicami czy młodszym rodzeństwem (chyba, że wiecie, że takie sceny ich nie ruszają). Czy na pewno najlepsza komedia lata czy też roku? Nie wiem. Trochę komedii z tego roku, które wydają się być dobrymi filmami, do obejrzenia mi jeszcze zostało. Z pewnością jest to jednak bardzo dobry film. Gdyby tak wyrzucić z niego kilka żartów i zastąpić nieco inteligentniejszymi, byłby świetny.


Dlaczego warto obejrzeć? 
- dla dobrego aktorstwa
- dla ciekawej fabuły
- dlatego, że jest to mimo wszystko komedia zabawna, nawet (czasem) w tych żenujących momentach

Kto nie powinien oglądać? 
- komu nie podobają się filmy o humorze spod znaku Kac Vegas, itp.
- kto nie lubi się śmiać (wiecie, zmarszczki mimiczne i te sprawy :P)
- kogo drażni Sudeikis bądź Aniston (bo ich w tym filmie jest jednak najwięcej)

Ocena: 6+/10

czwartek, 12 września 2013

O sztuce, miłości i niebywałej intrydze, czyli Koneser (2013)...

Miałam iść wczoraj do kina na Granice bólu. Jednak za sprawą znajomego, pracującego w kinie i niewystarczającej liczbie chętnych na seans poszłam na Konesera. I jak najbardziej nie żałuję. 



Virgil Oldman (Geoffrey Rush - słynny logopeda z Jak zostać królem) jest właścicielem domu aukcyjnego i wspaniałym znawcą sztuki, znanym niemal na całym świecie. Virgil jest samotnikiem. Do swojego "zamkniętego świata" dopuszcza tylko wybrane osoby, a konkretnie dwie - Billa (Donald Sutherland), artystę, który podziela jego pasję oraz Roberta (Jim Sturgess), młodego mężczyznę, którego spokojnie można nazwać złotą rączką. Pewnego dnia Oldman odbiera telefon od tajemniczej młodej kobiety, Claire Ibbetson (Sylvia Hoeks), która prosi go o dokonanie wyceny spadku po rodzicach, w którego skład wchodzą meble, rzeźby, obrazy, etc. Kiedy Virgil przybywa do rezydencji Ibbetsonów nie spotyka jednak Claire. Okazuje się, że od dawna nikt jej nie widział. Dziewczyna ukrywa się gdzieś w domu, a Virgil kontaktuje się z nią jedynie za pomocą telefonu.



Koneser to film o sztuce, ale i o miłości. O miłości trudnej, bo nie dość, że starszego mężczyzny do niemal trzydziestoletniej kobiety (moja siostra siedząca obok mnie w sali kinowej co chwila komentowała, że to jest obrzydliwe), ale także miłości trudnej, bo miłości przez zamknięte drzwi. Niech Was jednak nie zwiedzie ten miłosny temat, bo to nie jest film tylko dla kobiet. Mężczyźni też znajdą tu coś dla siebie, a mianowicie intrygę, zagadkę, która wychodzi właściwie na jaw dopiero na koniec filmu. Przez cały film czujemy jakoś podskórnie, że coś jest nie tak, że coś się zaraz wydarzy, że to wszystko jest jakoś dziwnie nieprawdopodobne. Ale jednocześnie wydaje nam się, że to jeden z tych filmów, w których wszystko mamy podane na tacy, w których cały czas wiemy co się dzieje. I kiedy nareszcie następuje koniec filmu myślimy (a przynajmniej ja i moja siostra tak pomyślałyśmy): "WOW. Genialne. Co za pomysł na film.". Czytałam oczywiście opinie osób, które twierdzą jakoby wiedziały już jak się Koneser skończy w połowie filmu, i że w ogóle głupia blondynka, by się domyśliła. Proszę Was. Może i jestem blondynką, ale na pewno nie głupią. Filmów też się w życiu naoglądałam i w większości potrafię zakończenie rzeczywiście odgadnąć na długo przed końcem. Tutaj byłam zaskoczona. Ci, którzy Konesera już widzieli - czy Wy także byliście zaskoczeni? A może rzeczywiście jestem głupsza niż mi się wydaje i tylko mnie zakończenie zaskoczyło?



Aktorsko film stoi na bardzo wysokim poziomie. Powiedzmy sobie szczerze - jest to właściwie film jednego aktora, nie ma sceny, w której brakowałoby Rusha, wszystko kręci się wokół Virgila, reżyser nie zdradza nam ani jednej wyraźnej podpowiedzi co do tego, co się dzieje, kiedy Oldmana nie ma w pobliżu. Geoffrey Rush spisuje się zaś świetnie. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najlepsza rola w jakiej go widziałam (nie widziałam jeszcze wszystkich filmów z nim). Virgil Oldman jest postacią specyficzną. Ma swój własny hermetyczny świat, w którym odgradza się od innych ludzi. Ciągle widzimy go w rękawiczkach, tylko dzieła sztuki dotyka dłońmi. Kolekcjonuje obrazy - portrety kobiet, które zamyka w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju. W pokoju tym potrafi siedzieć godzinami, przyglądać się jak one "patrzą" na niego z obrazów. I choć jest to postać specyficzna, to mam wrażenie, że widzowie go polubią, może właśnie z tego powodu. Niezmiernie ważna dla filmu i ciekawa dla widza jest jego przemiana. Poznajemy Virgila jako spokojnego, statecznego człowieka, przypomina on trochę posąg, nic nie jest w stanie wytrącić go z równowagi. Claire jest pierwszą osobą, której się to udaje. Kobieta ta coś w nim zmienia, coś uwalnia. Oldman zaczyna czuć, zaczyna intensywnie wszystko przeżywać. Ułamek tej przemiany mamy zaprezentowany już w zwiastunie filmu, ciekawie jest oglądać co do tego właściwie doprowadziło.



Ale choć Virgil jest główną postacią, osobą, którą ciągle widzimy na ekranie i choć jest osobą tak specyficzną, zamkniętą w swoim własnym świecie to jednak ma przyjaciół (jeśli można tak nazwać Billy'ego i Roberta). Dwóch mężczyzn w różnym wieku (Robert jest od niego sporo młodszy, Billy jest jego rówieśnikiem bądź też jest odrobinę starszy), którym się zwierza, którym opowiada o swoich "przygodach" z Claire, którym powierza swoje sekrety, z którymi pracuje, choć robi to potajemnie. I ci dwaj panowie, Donald Sutherland i Jim Sturgess, radzą sobie w swoich rolach świetnie. Potrafią sprawić, że choć główny bohater jest postacią tak specyficzną i jednocześnie charyzmatyczną, to po seansie także pozostają w naszej pamięci. No i oczywiście Claire. W tej roli Sylvia Hoeks, Holenderka, która do tej pory grała w jakichś pomniejszych, raczej nieznanych w Polsce produkcjach. Piękna i do tego utalentowana. Sprawia, że będąc "na scenie" razem z Rushem nie ginie w jego cieniu, ale wybija się i dotrzymuje mu cały czas kroku. I nie sprawia tego tylko swoją urodą, ale grą aktorską właśnie. I choć w filmie pojawia się dosyć późno (w sensie - pokazuje swoją twarz), to naprawdę warto na nią zaczekać.



Nie można jednak pominąć warstwy artystycznej filmu. Bo poza tym, że zdjęcia Fabio Zamariona są zjawiskowe, a muzyka mistrza Ennio Morricone urzekająca to Koneser jednak opowiada pośrednio o sztuce. Niemal w każdej scenie możemy zobaczyć pięknie urządzone wnętrza, wspaniałe meble i obrazy. I choć sama sztuką się za bardzo nie interesuję, to jednak potrafię dostrzec i docenić piękno chociażby obrazów gromadzonych przez głównego bohatera. Jest w filmie scena, jakoś na początku, kiedy pierwszy raz zostajemy wpuszczeni do sekretnego pokoju Virgila, kiedy bohater siada w fotelu i przygląda się zgromadzonym portretom. Kamera pokazuje nam wtedy niemal każdy z nich, jeden po drugim. Wtedy to zauważamy, że na wszystkich są piękne kobiety. Bardziej lub mniej zakryte, ale kobiety. I wszystkie powieszone są w taki sposób, żeby spoglądały na siedzącego pośrodku pokoju tytułowego konesera. Scena nakręcona jest pięknie i choć nic się w niej nie dzieje, to oglądanie obrazów wcale nas nie nuży. Jesteśmy wręcz zauroczeni, jakby zahipnotyzowani obliczami kobiet, jedynych kobiet, na które Virgil ośmielił się kiedykolwiek podnieść wzrok. Takich scen jest w filmie więcej i między innymi dla nich warto zobaczyć ten film. Bo Koneser to film nie tylko do przeżywania, ale także do podziwiania.




Dlaczego warto obejrzeć?
- bo Virgil Oldman może być oskarową rolą Geoffrey'a Rusha
- dla pięknych obrazów, zdjęć i muzyki
- dla intrygi

Kto nie powinien oglądać?
- komu nie podobały się Dziewiąte wrota, bo to film nieco podobny
- kto nie lubi filmów artystycznych

Ocena: 9/10

sobota, 7 września 2013

Opowieść o pewnym dupku, czyli niemal świeżo po seansie Jobsa...


Nie jestem fanką Apple. Nie wiem co ludzie widzą w tym takiego wspaniałego. Może dlatego, że nigdy w życiu iPoda, iPada czy innego wyrobu firmy pana Jobsa w rękach nie miałam. Nie to, żebym nie wiedziała kim Steve Jobs jest. Widziałam nawet kilka jego przemówień jakichś. Nie zainteresowały mnie one jednak aż tak, żeby sięgnąć po jego biografię, która się jakiś czas temu ukazała. Czemu więc poszłam na film? Po pierwsze - nie miałam nic do stracenia, bo bilety miałam za darmo na dowolny film pokazywany w tym tygodniu w kinie Charlie w Łodzi. Złożyło się tak, że poszła ze mną młodsza siostra (świeża licealistka), która jest drugim powodem (a dokładnie jej wybór), dlaczego poszłam właśnie na jOBSa (czy jak to się tam pisze).



Film przedstawia fragment biografii Steve'a Jobsa mniej więcej od czasu rzucenia studiów do momentu kiedy to, pierwotnie wyrzucony z własnej firmy, zostaje poproszony o powrót na dawne stanowisko. I właściwie tyle. Ot, cała fabuła. Swoistą klamrą dla filmu są dwa wystąpienia starego Jobsa. Zaczynamy od pokazania światu iPoda, a kończymy ujęciem Jobsa nagrywającym... Właściwie nie wiem co. Dla mnie to wyglądało jak reklama, ale radiowa. Co to było, nie zostało wyjaśnione (jeśli zostało to w taki sposób, że tego nie zauważyłam).



Wielu z tych, którzy film widzieli powie, że to film dobry i że nie mam racji pisząc to co zaraz napiszę. Pamiętajcie jednak, że patrzę na film nie pod kątem jego tematu, ale pod kątem filmu samego w sobie. A ten pozostawia wiele do życzenia. Zacznijmy od samego początku. Film zaczyna się, jak już wcześniej pisałam, od pokazania światu iPoda. Następnie przenosimy się wstecz o kilkadziesiąt lat. Widzimy Jobsa na uczelni, potem w łóżku z jakąś dziewczyną. To jest jeszcze OK. Potem zaczyna się gmatwać. Bo pokazane mamy jedynie urywki z jego życia - Jobs na łące, w Indiach, w domu, w Indiach, na łące i tak w kółko przez ładnych parę minut. Kiedy się wreszcie zatrzymujemy młody Steve pracuje dla Atari i prosi o pomoc swojego dawnego przyjaciela - Steve'a Wozniaka. Nie wiemy skąd się znają, ani dlaczego zadzwonił właśnie do niego. Potem sprawy toczą się w miarę szybko. Jobs zakłada Apple. Przez mniej więcej 2/3 czasu film jest dość ciekawy. Potem robi się nudny jak flaki z olejem, a ja patrzę co chwilę na zegarek wyczekując końca.



Największym moim zarzutem wobec tego filmu jest jego fragmentaryczność. Sceny są powyrywane z kontekstu. Nie wiemy skąd Jobs zna się z Wozniakiem, jakie łączyły ich kiedyś relacje. Ostatni raz widzimy Jobsa ze swoją dziewczyną jeszcze na studiach, a tu nagle ona przychodzi do niego po kilku latach i mówi mu, że jest z nim w ciąży. No przepraszam bardzo, ale czemu? To samo z przemianą Jobsa. Zwalniają go z Apple, a kilka lat później to już niemal inny człowiek. Czemu? Co spowodowało tą przemianę? Ten kto się życiem Jobsa interesował i czytał jego biografię, nie będzie miał większego problemu z umiejscowieniem tych scen. Dla mnie, osoby, która tej biografii nie zna, brakowało wiele, ważnych dla mnie, scen.



Na plus na pewno zasługuje aktorstwo. Ashton Kutcher pokazuje w Jobsie, że właściwie to potrafi nawet nieźle grać. Jeśli włączycie sobie którąkolwiek z konferencji Steve'a Jobsa, zobaczycie, że Kutcher naśladuje go niemal we wszystkim. Niektórzy powiedzą, że to zwykłe naśladownictwo, że każdy to potrafi, ja jednak uważam, że nie dość, że Kutcher rzeczywiście wygląda jak młody Jobs, to w dodatku całkiem nieźle go gra. Podobno Aaron Sorkin przygotowuje swoją wersję filmowej biografii Steve'a Jobsa i sądzę, że Kutcher świetnie by się sprawdził w tej roli ponownie, tylko że w lepszym filmie (jakim to film napisany przez Sorkina zapewne będzie).



Co mi się jeszcze bardzo w oczy rzuciło to to, że Jobs w filmie Sterna się nie starzeje. Ciągle wygląda tak samo. Postarzony jest jedynie w pierwszej i ostatniej scenie. W pozostałych wciąż wygląda na czterdziestolatka. Nie wiem czyja to właściwie wina, bo po innych postaciach widać efekty starzenia się. Tylko Jobs pozostaje wiecznie młody. Irytowało mnie to w filmie okropnie.



Podsumowując, film o Jobsie powstał zdecydowanie za wcześnie. Mam wrażenie, że jego twórcy chcieli jak najszybciej nakręcić ten film, za jakiekolwiek pieniądze, licząc na to, że fani Apple i tak na niego pójdą. Z jednej strony mieli rację, bo film już dawno im się zwrócił. Z drugiej strony - czy nie lepiej byłoby poczekać na większe fundusze, poprawić scenariusz i zrobić film, który zamiast dwóch ciągnących się niemal w nieskończoność godzin, będzie trwał dwie, a nawet dwie i pół godziny, ale zapełnione porządnym materiałem? O Jobsie wprawdzie się sporo dowiedziałam (w większości to, że był okropnym dupkiem względem nie tylko obcych ludzi, ale także przyjaciół czy nawet rodziny), jednak wolałabym żeby przedstawione to zostało w lepszym formacie. 



Dlaczego warto zobaczyć?
- żeby sprawdzić czy Ashton Kutcher rzeczywiście potrafi grać
- żeby dowiedzieć się co nieco o twórcy Apple

Dlaczego nie warto zobaczyć?
- bo to naprawdę średni film
- bo trwa długo, a tak naprawdę niewiele treści w sobie zawiera


Ocena: 5/10

środa, 4 września 2013

Info, info, informacje... Welcome back!!! :)


Nie było mnie tu już bardzo długo. Z tego co widzę ostatni post opublikowałam 6 czerwca, czyli mniej więcej tydzień czy dwa przed sesją letnią. Sądziłam, że w wakacje będę miała więcej czasu na oglądanie filmów i seriali, czytanie książek, pisanie i ogólnie rzeczy, których raczej nie robię w ciągu roku akademickiego. Przynajmniej nie w ciągu dnia. Miałam nadrobić ogromne zaległości jakie mam właściwie ze wszystkim, a tu pupa. Okazuje się, że w ciągu wakacji człowiek (w tym przypadku ja) ma mniej czasu wolnego, a nawet jak ten czas wolny ma, to nie ma możliwości bądź siły, żeby cosik dla rozrywki własnej zrobić. I pomyśleć, że wakacje od maleńkości kojarzyły mi się z większą ilością czasu wolnego. Czemu? Nie wiem. Przejdźmy jednak do rzeczy. Rozpoczął się miesiąc wrzesień. Moje dwie najmłodsze siostry poszły już do szkoły (gimnazjum i liceum - zmiana otoczenia, etc.), więc niedługo zaczną mi się w szkołach zebrania (tak, robię w tym domu siostrom za mamusię w takich sytuacjach). Z obroną pracy licencjackiej też się jeszcze nie uporałam (taka jakaś nieporadna w tym roku jestem). W dodatku na cały miesiąc jeszcze u rodziców w domu zostaję. Czasu nie będzie więc więcej. Postanowiłam jednak (wiecie jak to z moimi postanowieniami bywa, ale tym razem obiecuję sobie i wszystkim, że wytrwam), że pisać będę częściej. Częściej nie oznacza w tym przypadku dwa razy na miesiąc, ale na przykład dwa razy na tydzień. Jak dam radę to nawet częściej. Jak nie dam rady to zapraszam na facebookafilmwebatwittera (trzeba się reklamować), żeby mnie poganiać i przypominać, że posta mam pisać. A jak ktoś konta na żadnym z wyżej wymienionych portali nie posiada to może mi także skrzynkę mailową spamować (niecoinna.m@gmail.com). Pojawią się na blogu w najbliższym czasie także nowe "kąciki". Na początek kącik serialoholika, w którym raz w tygodniu zaproponuję Wam jakiś ciekawy serial, który oglądam/oglądałam, a Wy będziecie mogli polecić mi coś co Wam się podoba/podobało. Powstanie także kącik mola książkowego, w którym raz na miesiąc zaproponuję Wam ciekawą książkę przeze mnie w ostatnim czasie czytaną. TOP10 zostanie rozbudowane. Co jeszcze? A. Zapraszam Was na stronę 104filmy, dla której także czasem tworzę. Na dziś chyba to wszystko. Jeśli macie jakieś propozycje tudzież zażalenia - pisać. Dziękuję wszystkim za uwagę. Recenzja ukaże się jeszcze dziś. Może jakieś propozycje? Coś o czym szczególnie chcielibyście przeczytać?