...

niedziela, 23 grudnia 2012

Atlas chmur (2012)...


Najnowszy film braci (a teraz już rodzeństwa) Wachowskich i Toma Tykwera przez TIME został okrzyknięty najgorszym filmem roku. Mimo tego film chciałam zobaczyć (przyznaję bez bicia, że przede wszystkim ze względu na osobę Bena Whishawa w jednej z ról i Toma Tykwera jako jednego z reżyserów) i się nie zawiodłam.



Fabułę Atlasu chmur naprawdę trudno opisać. To kilka historii różnych ludzi, których łączą ze sobą drobiazgi, rozgrywających się na przestrzeni wielu lat. Mamy więc chorego notariusza, płynącego do żony, młodego kompozytora biseksualistę, wyklętego przez ojca, młodą dziennikarkę, starającą się dotrzeć do prawdy za wszelką cenę, starszego wydawcę w poważnych tarapatach, skazaną na śmierć kobietę z Neo Seulu oraz mężczyznę z postapokaliptycznej rzeczywistości. Historie te ukazywane są nie jedna po drugiej, ale przeplatają się ze sobą. Choć film trwa niemal trzy godziny to brak w nim scen nudnych i zbędnych, a kiedy dochodzi do punktu kulminacyjnego wszystkich historii siedzi się jak na szpilkach w oczekiwaniu na rozwiązanie.



Choć zmieniają się czas, historie, miejsca i postacie to aktorzy pozostają ci sami. Przyjemność sprawia zgadywanie, który aktor kryje się pod daną charakteryzacją, a w niektórych przypadkach jest to bardzo trudne. I tak możemy podziwiać kunszt aktorski Toma Hanksa, Halle Berry, Jima Sturgessa, Bena Whishawa, Hugh Granta, Susan Sarandon, Jima Broadbenta, Hugona Weavinga, Doonę Bae. Tę ostatnią widziałam na ekranie po raz pierwszy i od razu mi się spodobała. Dostała poza tym jedną z lepszych ról (Sonmi), do której pasowała nie tylko wyglądem, ale i talentem. Idąc od końca, Hugo Weaving spodobał mi się w roli Starego Georgiego. Nie przepadam za tym aktorem, podobał mi się jedynie we "Władcy Pierścieni" (i to średnio), ale ta jego rola była świetna. Z kolei płatny zabójca, którego grał był, jak dla mnie, zbyt podobny do jego agenta Smitha z Matrixa, co sprawiało, że nie miałam ochoty oglądać go na ekranie zupełnie, gdyż tej postaci nie cierpię z całego serca. Jim Broadbent był zjawiskowy w historii, w której grał główną rolę, a mianowicie Timothy'ego Cavendisha. W pozostałych swoich rolach był nijaki. Może momentami jako Vyvyan Ayrs mnie zaskoczył. Jednak nie wyobrażam sobie w tym momencie żadnego innego aktora w roli Timothy'ego Cavendisha. Susan Sarandon była jak dla mnie w tym filmie całkowicie zbędna. Nie przypadła mi do gustu w żadnej roli. Była płaska i nijaka. Niczym się nie wyróżniała, a miałam ją za naprawdę dobrą aktorkę. Hugh Grant nareszcie pokazał, że potrafi grać nie tylko w komediach romantycznych. I chociaż nie miał żadnej z główniejszych ról, to jednak należą mu się gratulacje za każdą z jego ról. Najbardziej spodobał mi się jako przywódca Kona (trudno go zresztą poznać w tej roli). Nic nie mówił, jego postawa i mimika mówiła wszystko. W Atlasie chmur Hugh Grant nie jest już tym samym przystojniakiem co w innych jego filmach. Jedynie w jednej roli pokazuje się w całej okazałości jako on. W pozostałych jest tak ucharakteryzowany, że ciężko go rozpoznać. Ben Whishaw to aktor, którego uwielbiam od momentu kiedy obejrzałam Pachnidło Tykwera. W Atlasie chmur jest aktorem, który urzekł mnie najbardziej ze wszystkich, podobnie zresztą historia jego bohatera Roberta Frobishera. Wrażliwy biseksualista, wyklęty przez ojca, pragnący zostać kompozytorem pisze listy do ukochanego. Kiedy historia Frobishera dobiegała końca dosłownie popłakałam się ze wzruszenia. Piękna historia i idealny do tego aktor. Jim Sturgess, oprócz pomniejszych ról,  miał niejako dwie "główniejsze" role - Adama Ewinga i Hae-Joo Changa. Zdecydowanie bardziej podobał mi się w tej drugiej. Poczynając od tego, że przez większość filmu w ogóle nie wiedziałam, że to on, poznałam go dopiero pod koniec i to tylko ze względu na profil. Sturgessa poznałam przy okazji 21, potem widziałam mnóstwo filmów z nim, zawsze zachwycałam się jego rolami, ale nigdy nie przypisywałam ich do jednego nazwiska, przez co ostatnio okazało się, że widziałam połowę jego filmografii nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jest to zdecydowanie utalentowany aktor, który w Atlasie chmur pokazuje wszystkie swoje umiejętności, chociaż mam wrażenie, że w przyszłości jeszcze nas czymś zaskoczy. Ostatnia dwójka: Halle Berry i Tom Hanks. Chyba najbardziej znane nazwiska z całej obsady. I najbardziej charakterystyczne. Okazuje się jednak, że nawet oni pokazują nam coś nowego. Halle Berry blondwłosą Żydówką? Czemu nie... Tom Hanks czarnym charakterem? Da się zrobić. Ta dwójka aktorów to zdecydowanie mistrzostwo. Reżyserzy nie mogli wybrać lepiej, i to nie tylko ze względu na promocję filmu (bo przecież na znane nazwiska pójdzie więcej ludzi). O ile Halle Berry najbardziej podobała mi się w jej "głównej" roli, czyli dziennikarki Luisy Rey, tak Tom Hanks jako Zachariasz podobał mi się średnio. Jednak dużo bardziej jest rola, która zdecydowanie różni się od tych, w których wcześniej go widziałam.



Dużym atutem Atlasu chmur są kostiumy i ogólna charakteryzacja, którymi zajęli się Kym Barrett, która pomagała już Wachowskim przy okazji Matrixa oraz Pierre-Yves Gayraud, który z kolei zajmował się kostiumami do Pachnidła Tykwera. Reżyserzy wybrali więc do tej pracy kogoś z kim już wcześniej pracowali. Wiedzieli więc, że wyjdzie to dobrze. I mieli rację. Bo charakteryzacja w Atlasie chmur jest genialna. Istną zabawą jest rozpoznawanie poszczególnych aktorów pod makijażem bądź ubiorem (choć momentami może to być także denerwujące). Jak już wcześniej pisałam, Jima Sturgessa w roli Hae-Joo Changa poznałam dopiero po profilu. Aż do napisów końcowych nie wiedziałam, że brata Timothy'ego Cavendisha zagrał Hugh Grant, a siostrę Noakes - Hugo Weaving. Zadziwiająca jest charakteryzacja Hugh Granta na przywódcę Kona, Halle Berry na Jocastę Ayrs czy Doony Bae na Tildę Ewing. 



Zachwycająca jest w Atlasie chmur także muzyka. Skomponowana przez Reinholda Heila, Johnny'ego Klimeka i Toma Tykwera. Panowie pracowali razem przy muzyce już do kilku filmów (np. Pachnidło, The International) i jak do tej pory wychodziło im to świetnie. Nic więc dziwnego, że i tutaj muzyka jest tym co zapada człowiekowi w pamięć tak, że ma ochotę znów ją usłyszeć. Szczególnie zachwyca Cloud Atlas Sextet. Zarówno strona wizualna, jak i muzyka zapierają dech w piersiach. 



Każda historia jest na swój sposób inna i, co za tym idzie, ciekawa. Przenosimy się więc z komedii przez melodramat, science fiction aż do postapokaliptycznej wizji świata. Denerwuje momentami wielość wątków, kiedy musimy czekać z niecierpliwością na to co stanie się z Cavendishem czy Frobisherem, gdyż wątek zostaje w pewnym momencie przerwany. Atlas chmur jest swoistą hybrydą gatunków, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Film ten zawiera jednak w sobie jakieś głębsze przesłanie, nie do końca zrozumiałe zaraz po wyjściu z kina. Jest to jednak także piękna historia i świetna rozrywka. Nie zrażajcie się więc wielością wątków ani długością filmu i obejrzyjcie go nie nastawiając się ani na film zły, ani na dobry, a wyróbcie sobie o nim własne zdanie. Zapewniam, że będzie to seans przyjemny.



Ocena: 9/10

1 komentarz:

  1. Do Donny Bae czuję coś takiego jak ty - od razu mi się spodobała. W produkcji jest wielki pokaz umiejętności aktorskich, wszyscy grają na rewelacyjnym poziomie (chociaż mnie troszeczkę pani Sarandon zawiodła). Utwór, który wstawiłaś, rozkochał mnie w sobie! Ogólnie "Atlas chmur" to jeden z najlepszych filmów tego roku :> Pozdrawiam i zapraszam do siebie na recenzję filmu "Głębokie błękitne morze" :D

    OdpowiedzUsuń