wtorek, 27 maja 2014

I Ogólnopolski Zjazd Blogerów Filmowych, Frank i Wilgotne miejsca...


W ostatnią sobotę (tj. 24 czerwca) do stolicy zjechali blogerzy filmowi z całej Polski. Wszystkie szafiarki już zaczynają się bać. W naszym kraju powstała nowa siła, która w dodatku zaczęła się spotykać i jednoczyć.
Czego my w tej Warszawie nie robiliśmy. Obejrzeliśmy przedpremierowo dwa świetne filmy. Najedliśmy się pyszną pizzą od Domino’sPizza Polska. Otrzymaliśmy w prezencie od Gutek Film Ryana Goslinga (każdy swojego własnego), który spędził z nami cały dzień. A co najważniejsze poznaliśmy się troszkę, przypasowaliśmy sobie wreszcie twarze właścicieli do blogów, które czytamy (jedynie Grzegorza nie trzeba było dopasowywać, on tam się lubi u siebie pokazywać ;)) i mieliśmy okazję porozmawiać na żywo na temat filmów, które lubimy i których nie lubimy z ludźmi, którzy pasjonują się kinem w podobnym stopniu co my sami. Dzień pełen przygód, zorganizowany na piątkę z plusem (za co szczególne podziękowania należą się Monice z Okiem Kinomaniaka oraz Emilii z Po napisach końcowych), który na pewno wszyscy będziemy jeszcze długo miło wspominali.


Przejdźmy jednak do atrakcji. Pierwszą był seans Franka w słynnym Kinie Muranów. Film do kin wchodzi w lipcu, dokładnie 11. i bardzo serdecznie Was wtedy do kina zapraszam, bo jest to kawał dobrego, przyjemnego kina. Joe (Domhnall Gleeson znany także jako Bill Weasley z Harry'ego Pottera) pisze piosenki, nie bardzo mu to jednak wychodzi. Pewnego dnia poznaje tytułowego Franka – wokalistę i frontmana zespołu o niezwykle dziwnej nazwie, mężczyznę, który od małego nosi na sobie wielką głowę, nie pokazując przy tym nigdy nikomu swojej twarzy. Frank odmieni życie Joe’go nie do poznania. Ich znajomość wpłynie jednak na ich oboje.


Film zdecydowanie robi wrażenie. Jest to niesamowity komediodramat, film poruszający momentami naprawdę ważne problemy, ale w zabawny sposób. Mamy tu do czynienia z szerzącą się chorobą psychiczną. Bohaterowie są tak "powaleni", że jest to wręcz śmieszne. Frank i Don ("menadżer" zespołu) poznali się w szpitalu psychiatrycznym. Clara jest osobą niezrównoważoną, wścieka się o każdą małą rzecz (w końcu kobieta - powiedzą niektórzy). Pozostali członkowie zespołu także do najnormalniejszych nie należą. Niby za dużo się w tym filmie nie udzielają, ale kiedy już dochodzi do konfrontacji między nimi a którymkolwiek z bohaterów, to także zachowują się jak pomyleńcy. Taki to już trochę poważny, trochę zabawny obraz choroby psychicznej. Oprócz tego mamy także w końcu pragnienie sławy. I to nawet nie ze strony poszczególnych członków zespołu, ale właśnie Jona, który dołącza do tego zespołu tylko po to, żeby odnaleźć swoją "muzę", wenę do tworzenia rzeczy dobrych. Wykorzystuje wręcz zespół i samego Franka do własnych celów. Taki z niego egoista trochę…


Aktorstwo oczywiście na wielki plus. Do Domhnalla Gleesona nic nie mam. Jak zawsze poprawny. Nie wyróżnia się za bardzo, a w scenach z Frankiem, zostaje wręcz przez niego przyćmiony. Maggie Gyllenhaal nigdy nie lubiłam i jakoś mi do tej roli nie pasowała. Nie byłam co do niej przekona. Jednak w miarę upływu czasu, właściwie już po wyjeździe zespołu do Ameryki, stwierdziłam, że w zasadzie nie jest tak źle jak mi się na początku wydawało, choć jej gra nadal mnie nie przekonuje. Ucieszył mnie za to bardzo widok Scotta McNairy'ego, w dodatku w roli, w której mógł się trochę popisać aktorsko. Kto tego pana nie zna, temu polecam obejrzeć sobie Pocałunek o północy. Fenomenalny film. No i oczywiście, na sam koniec, Panie i Panowie - Michael Fassbender. Tak, tak, ten facet, który przez cały film chodzi z wielką głową na... głowie to właśnie Fassbender. To, że nie widzimy jego twarzy jest naprawdę wielkim plusem - nareszcie można skupić się na jego grze aktorskiej, zamiast skupiać się na jego ładnej buźce. A grać facet potrafi. Jego gra we tym filmie to majstersztyk.


Co we Franku jest wspaniałe, to muzyka. Dziwna, zaskakująca, ale jednocześnie też hipnotyzująca. Zaś piosenka, którą tytułowy bohater nazywa swoją najlepszą piosenką jest wręcz genialna. Jest beznadziejnie głupia i jednocześnie zabawna i wpadająca w ucho. Coś jest w tej muzyce takiego, że się jej niemal nie chce przestać słuchać. No i jest jeszcze ostatnia piosenka, piękna I love you all, której posłuchałam sobie jeszcze raz podczas pisania tej recenzji. 

Ocena: 7/10 (film genialny, warto wydać te kilkanaście złotych i iść na niego do kina)


Drugą atrakcją dnia była wizyta w kinie LAB. Ogólnie bardzo przyjemne kino, z fajną salą kinową (fajniejszą niż w Kinie Muranów). Trochę mi przypomina łódzkie kino Charlie. Podobny klimat w nim panuje. I żeby nie było, dostaliśmy także drobne upominki od Against Gravity - wlepki oraz pokrowce na siodełko od roweru z Wilgotnych miejsc w kolorach niebieskim oraz różowym. Mój laptop już jest pięknie obklejony ;) W kinie LAB obejrzeliśmy właśnie Wilgotne miejsca. Film w Polsce wejdzie do kin 6 czerwca i także zachęcam Was do pójścia, choć na pewno nie jest to film dla każdego.



Helen Memel to dziewczyna, można powiedzieć, niesamowita. Nie uznaje higieny intymnej, swoimi słowami i czynami przekracza wszelkie tabu. Jednak pod tą grubą skorupą, którą sobie sama stworzyła, kryje się mała zagubiona dziewczynka, która nie pragnie niczego poza tym, żeby jej rozwiedzeni rodzice wreszcie do siebie wrócili.


Wilgotne miejsca to adaptacja bestsellerowej książki Charlotte Roche pod tym samym tytułem. Książki ponoć niezdatnej do zekranizowania. David Wnendt jednak tego dokonał i wyszło mu to naprawdę dobrze. Film wizualnie jest piękny, taki kolorowy, dzięki czemu też te wszystkie „kontrowersyjne” sceny nie są dla widzów aż tak bardzo rażące (przerażające?). No właśnie, bo tak właściwie Wilgotne miejsca określane są mianem kontrowersyjnego, ale powiem Wam szczerze, że pojawia się kilka rzeczywiście gorszych do przetrzymania scen. W większości sceny te są przyprawione sporą dawką humoru i koloru, więc łatwiej jest dzięki temu nie odwracać głowy od ekranu. Przyznam się jednak, że raz zdarzyło mi się przymknąć oczy, podczas jednej z już końcowych scen w szpitalu. Obejrzyjcie, a domyślicie się o którą scenę mi chodzi.


Co jest jednak w Wilgotnych miejscach największą siłą, to aktorka grająca główną rolę – Carla Juri. Niesamowita dziewczyna, która nie obawiała się w filmie pokazać właściwie wszystkiego, i na dodatek i utalentowana, i ładna. Nie bez powodu otrzymała wyróżnienie na tegorocznym festiwalu OFF Plus Camera.

Ocena: 7/10 (zdecydowanie warto iść do kina, jednak na pewno nie każdemu film przypadnie do gustu)


Po odbytych seansach udaliśmy się spożyć jakieś dodatkowe procenty, ciesząc się, że pizzę zjedliśmy jednak przed, a nie po obejrzeniu Wilgotnych miejsc (jedna ze scen daje do myślenia). Porozmawialiśmy sobie na temat filmów, które uwielbiamy i które lubimy trochę mniej, a nawet o takich, które nigdy nie powinny powstać. Poubolewaliśmy nad faktem, że Edgar Wright zrezygnował z reżyserii Ant-Mana. Porozmawialiśmy też trochę o filmach, które obecnie grają bądź w najbliższym czasie będą grali w kinach. A nawet i na rozmowę o serialach znalazł się czas. To był naprawdę miło spędzony dzień i bardzo się cieszę, że jednak nie zrezygnowałam z wyjazdu (jak miałam w planach jeszcze w połowie zeszłego tygodnia.


THANK YOU NOTES ;)
Kino Muranów (i Gutek Film)– za baaaardzo przedpremierowy pokaz filmu Frank
Gutek Film – za Ryana Goslinga na okładce DVD Tylko Bóg wybacza (swoją drogą filmu tego jeszcze nie widziałam, więc nareszcie będę miała szansę i motywację, żeby nadrobić)
Domino’s Pizza Polska – za dostarczenie pysznej pizzy
Kino LAB (i Against Gravity) – za przedpremierowy pokaz filmu Wilgotne miejsca
Against Gravity – za materiały promocyjne z filmu Wilgotne miejsca (mój laptop i telefon wyglądają pięknie z różowymi nalepkami „Wilgotne miejsca”)
Monice z Okiem Kinomaniaka oraz Emilii z Po napisach końcowych – za zorganizowanie full wypaśnych atrakcji
I poza tym oczywiście wszystkim zgromadzonym – Arthouse, In love with movieskrawki kina – blog o filmachZ miłości do kinaAlternatywny Świat FilmuPłonący CeluloidQOHamKino – za liczne przybycie i możliwość spotkania się w tak zacnym gronie :)

Następne spotkanie już w planach, więc do następnego ;)


PS. Fotki już na fanpage’u... :)

czwartek, 22 maja 2014

Transcendencja (2014)...


Amerykańscy naukowcy pracują nad komputerem, który posiadałby ludzką inteligencję i obdarzony był empatią. Nieoczekiwanie jeden z nich – Will Caster – ginie z rąk terrorystów, którzy widzą zagrożenie w prowadzonym przez nich eksperymencie. Żona naukowca, Evelyn, decyduje się na przeniesienie umysłu mężczyzny do opracowywanej przez badaczy maszyny. Okazuje się, że niesie to za sobą nieoczekiwane skutki…
6
Wszyscy piszą teraz o tym filmie, napiszę i ja. Bo poszłam na niego do kina, bo miałam akurat darmowy bilet, bo uwielbiam Johnny'ego Deppa (ci, którzy mnie znają mogą potwierdzić, że swego czasu miałam na jego punkcie wręcz lekką obsesję), bo i Paula Bettany'ego i Cilliana Murphy'ego też lubię. Bo chciałam się przekonać jak zły może być być film z tak dobrą obsadą. No i się przekonałam… Że nawet dobrzy i doświadczeni aktorzy potrafią się pomylić i przyjąć rolę w złym filmie.
5
Ostatnio mam takiego pecha, że każdy film, który chcę zobaczyć, okazuje się być niemal totalną klapą (aż boję się wybrać na X-menów). W tym przypadku wcale nie jest inaczej. Bo co z tego, że aktorzy się starają, co z tego, że stara się nawet reżyser, skoro scenariusz jest po prostu słaby. Już nawet nie chodzi o sam pomysł na historię, który jest nawet całkiem niezły. Niestety bez dobrego scenariusza nie nakręci się dobrego filmu (przykładem mogą być współczesne polskie filmy, które w większości są do niczego), a ten niestety w przypadku „Transcendencji” leży. Powiem więcej – ten film jest momentami wręcz żenujący. Jest jedna taka scena, podczas której dosłownie zrobiłam ‚facepalm’ i zaczęłam się śmiać tak, że ludzie w kinie dziwnie na mnie patrzyli.
3
W filmie mamy plejadę chyba najlepszych aktorów swojego pokolenia. Jest więc Johnny Depp, odtwórca głównej roli. I chociaż go uwielbiam to mogę szczerze powiedzieć, że w tym filmie się nie popisał. Chyba za bardzo przyzwyczaił się do dziwnych, pokręconych bohaterów, których gra zazwyczaj i zapomniał jak zagrać zwykłego normalnego człowieka. Paul Bettany i Cillian Murphy jak zwykle wspaniali, szkoda, że było ich tak mało na ekranie. Ten sam zarzut mam jeżeli chodzi o Morgana Freemana. Świetny aktor, który tutaj został zdegradowany do małej drugoplanowej rólki. Wybijają się w filmie postaci kobiece. I to fajne, silne postaci kobiece. Pierwsza – Evelyn Caster (w tej roli Rebecca Hall), pani naukowiec, zdolna, zdecydowana, potrafiąca zrobić wszystko w imię tego w co wierzy, także w imię miłości. Druga – Bree (Kate Mara), silna, zdecydowana, przywódczyni „anarchistycznej” grupy, także zdecydowana na tyle, że zrobi wszystko w imię zasad, które wyznaje i tego w co wierzy. Kobiety tak do siebie podobne, a jednocześnie tak bardzo się różniące. Obie panie oczywiście dały z siebie wszystko. Sądzę jednak, że rola Kate Mary była za mało rozbudowana. Można było dużo lepiej rozwinąć tę postać. Ale to już zarzut do scenarzysty, a nie do aktorki.
4
Reżyserią filmu zajął się Wally Pfister, niedoświadczony jako reżyser jednak bardzo doświadczony operator. Dzięki niemu dostaliśmy film science-fiction, który jednak nie epatuje efektami specjalnymi. Utrzymany jest raczej w takim spokojnym tonie, w taki sposób, żeby efekty specjalne nie przyćmiły widzom odbioru całego filmu. Powiedziałabym nawet, że zdjęcia w „Transcendencji” są naprawdę ładne. To jak na początku filmu, kropla wody spada z płatka słonecznika, wygląda wręcz pięknie. I najgorsze na koniec. Scenariusz napisany przez Jacka Paglena jest naprawdę słaby. Niszczy to tak naprawdę cały film, sprawia, że nie da się „Transcendencji” ocenić wysoko. Scenariusz tak naprawdę popsuł film z wielkim potencjałem. Gdyby może zajął się tym ktoś inny mielibyśmy jeden z lepszych filmów tego roku, a tak mamy film, na który raczej nie warto wydawać pieniędzy. Obecnie Paglen zajmuje się pisaniem scenariusza do „Prometeusza 2″, więc też raczej nie ma co się spodziewać dobrego kina (tym bardziej po słabej pierwszej części).
Osobiście seansu „Transcendencji” nie polecam, przynajmniej nie w kinie, ale zdecydujcie sami. Może akurat Wam przypadnie do gustu.

Ocena: 4/10
Recenzja ukazała się pierwotnie na stronie 104filmy.

niedziela, 18 maja 2014

Diabelskie nasienie (2014)...


Młode, amerykańskie małżeństwo wybiera się w swoją podróż poślubną na Dominikanę. Tam, podczas jednej z nocy tracą świadomość. Niebawem wracają do kraju, gdzie kobieta odkrywa, że jest w ciąży, której nie planowali, zaś jej ciało zaczyna ulegać przemianie. Mąż zaczyna nabierać podejrzeń, że za tym wszystkim swoją nieznane siły z innego świata.
3
Od czasów „Paranormal Activity”, a nawet już wcześniejszego „Blair Witch Project”, świat horroru obfituje w filmy found footage. Scenarzyści prześcigają się w wymyślaniu dlaczego główny bohater chodzi z kamerą w dłoni, dlaczego rodzina umieszcza kamery w całym domu. Duchy, demony, wiedźmy, potwory – pojawić się mogą nawet w najnormalniejszym domu, wśród ludzi, którzy w nie wierzą, ale także tych, którzy nie wierzą. Reżyserzy zastanawiają się jak dużo pokazać widzom – chcemy grać na emocjach czy pokazywać wszystko dosadnie. W „Diabelskim nasieniu” mamy dosłownie powtórkę z rozrywki. Fabularnie jest to właściwie „Dziecko Rosemary”, zaś forma to kratka w kratkę „Paranormal Activity”.
2
W tym filmie nie dzieje się właściwie nic. Rzeczywiście młoda małżonka zachowuje się nieco inaczej niż do tej pory, ale o to można równie dobrze posądzać hormony – lunatykowanie, tymczasowa wściekłość, krew cieknąca z nosa. Ciekawie zaczyna się robić dopiero w trakcie pierwszej Komunii św. siostrzenicy głównego bohatera, kiedy to ksiądz dostaje małego wylewu i trzeba zawieźć go do szpitala. Szkoda tylko, że dzieje się to jakieś pół godziny przed końcem filmu, podczas gdy cały film trwa półtorej godziny. Co się dzieje przez pozostałą godzinę? Otóż, Panie i Panowie – wprowadzenie do akcji. Ślub, podróż poślubna, „jestem w ciąży, a nie powinnam”, wizyty u ginekologa, przyjęcia, wyjazdy do sklepów. Jednym słowem – NUDA. Właściwie wszystkie „najstraszniejsze” momenty pokazane zostały w zwiastunie.
5
Reżyserów mamy dwóch: Matta Bettinelli-Olpina oraz Tylera Gilletta. Są to koledzy, którzy nakręcili wcześniej razem jakieś trzy krótkometrażowe filmy, które nie cieszą się popularnością. Zagrali też razem w tym samym segmencie filmu „V/H/S”. Prawdopodobnie właśnie na planie tego filmu urzekło ich found footage jako technika kręcenia filmów. Scenariusz napisała Lindsay Devlin, która do tej pory miała na swoim koncie tylko jeden scenariusz, w dodatku do dokumentalnego filmu biograficznego. Wydawać, by się mogło, że skoro cała trójka to twórcy właściwie debiutujący w długometrażowym filmie fabularnym, to jeśli nie nakręcą filmu dobrego, to chociażby ciekawy, z fajną nową historią, o której przez długi czas nie zapomnimy. No cóż… Dwie godziny po seansie mam problem z przypomnieniem sobie co właściwie działo się z bohaterką. Pamiętam może dwie sceny z całego filmu, z czego jedną jest sam poród, czyli właściwie koniec.
6
O grze aktorskiej także za dużo do powiedzenia nie mam. Allison Miller, którą wspominałam przyjemnie po serialu „Go on”, w którym grała przy boku Matthew Perry’ego, za dużo tak naprawdę do zagrania nie miała. Na początku filmu chodziła cały czas uśmiechnięta, po powrocie z podróży poślubnej była albo zła, albo przestraszona. Nie do końca wiem nawet dlaczego. Zach Gilford miał do zagrania jeszcze mniej, bo jego twarzy właściwie przez większość czasu na ekranie nie było, chował się bowiem za kamerą. Mamy w filmie też Sama Andersona – to już coś dla fanów „Zagubionych”. Zresztą większość obsady to aktorzy serialowi.
4
Podsumowując, nie ma co się spieszyć do kina na ten film. Polecam poczekać, aż pojawi się w internecie albo nawet w telewizji. Nie przewiduję zresztą dla niego zbyt wielkiego sukcesu. „Blair Witch Project” i „Paranormal Activity”, o których już wspominałam, odniosły sukces przede wszystkim za sprawą dobrej reklamy jeszcze przed wejściem samego filmu do kina. Dla „Paranormal Activity” zresztą musi nadal to działać skoro w tym roku chyba wchodzi do kina kolejna część. Wracając jednak do „Diabelskiego nasienia” – lepiej po raz dziesiąty obejrzeć „Dziecko Rosemary” niż wydać pieniądze na film, z którego masz ochotę wyjść po ok. 20 minutach, a z którego nie wyniesiesz niż poza chęcią pójścia spać.

Ocena: 2/10

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronie 104filmy.