...

poniedziałek, 29 września 2014

Festiwal Kamera Akcja po raz piąty...

Październik zbliża się wielkimi krokami, nie mogę więc nie napisać Wam kilku słów o Festiwalu Kamera Akcja, który odbędzie się już za dni parę w Łodzi. Otwarcie festiwalu będzie miało miejsce już w przyszły czwartek (9. października), zakończenie zaś przewidziane jest na niedzielę 12. października. Organizatorzy zrobili mi więc ładny prezent urodzinowy w tym roku :)


Festiwal Kamera Akcja odbędzie się już po raz piąty, przy czym będzie to już moje trzecie "spotkanie" z tym wydarzeniem. I mogę z ręką na sercu powiedzieć, że festiwal z roku na rok radzi sobie coraz lepiej. Harmonogram w tym roku wygląda naprawdę imponująco. Momentami ciężko będzie wybrać na co iść, co zobaczyć. W tym roku FKA także ponownie zmienia swoją "siedzibę". W zeszłym roku odbywał się w Łódzkim Domu Kultury, w tym przenosi się do Kina Wytwórnia. Kilka seansów pokaże także Kino Szkoły Filmowej. Czy jest to zmiana na lepsze? Zobaczymy. Podobało mi się w zeszłym roku, ale mimo wszystko, choć ŁDK posiada sale kinowe, to sam w sobie kinem nie jest. Podejrzewam więc, że moje pierwotne obawy związane z "przeprowadzką" rozwieją się już pierwszego dnia.



Jak napisałam wcześniej - harmonogram w tym roku jest naprawdę bogaty. Mnóstwo filmów będzie można zobaczyć przedpremierowo. Ale jest także sekcja poświęcona złotej erze Hollywood czy kinu kostarykańskiemu. Zobaczyć będzie można także wersję reżyserską Nimfomanki Larsa von Triera. A filmy to dopiero początek. Bo tak naprawdę najciekawszym punktem programu FKA zawsze są warsztaty, spotkania i panele dyskusyjne. Tych pierwszych w tym roku będzie aż sztuk siedem. Na niektóre trzeba się wcześniej zapisać, na inne nie. Całą ich listę znajdziecie TUTAJ. Panele dyskusyjne zaś w tym roku cztery. Ja pewnie, jak zwykle, zawitam na wszystkich (chyba, że zmienią mi się plany). Całą listę znajdziecie TUTAJ.

Oczywiście, jak co roku, dostępne są przenajróżniejsze karnety, ale i bez tego na film możecie wejść. Wystarczy przyjść parę minut wcześniej i kupić bilet za jedyne 5 zł w kasie Centrum Festiwalowego. O karnetach poczytać możecie TUTAJ

Z racji tego, że FKA w tym roku także dało możliwość blogerom filmowym posiadania odrębnych akredytacji, to będzie nas tam parę osób. Dzięki uprzejmości organizatorów, przewidziane mamy także kolejne spotkanie blogerów z cyklu #blogerzyfilmowipoznajmysie. Więc jeżeli ktoś chce poznać kogoś z nas, porozmawiać, paść na kolana z uwielbieniem czy też porządnie "zhejtować" - zapraszam, na pewno będziemy się tam gdzieś kręcili ;)

Przybywajcie więc gromadnie, bo warto. A kogo być nie może, zapraszam w dniach 9-12 października na fanpage, a 13 października na bloga. Będzie relacja :)


Pełny harmonogram TUTAJ :)

niedziela, 21 września 2014

"Złe" dobre filmy...

Wszystko zaczęło się od Klapserki, która na swoim blogu zamieściła listę filmów powszechnie znanych i lubianych, które jej nie przypadły do gustu. Potem pociągnął się już swoisty łańcuszek blogerów filmowych, którzy u siebie także takie listy zamieścili. Znajdziecie je więc na Dziś oglądam - w kinie i o kinie, Okiem Kinomaniaka, Po napisach końcowych, Dyskretny Urok Kina czy FILMplaneta. Nadszedł więc czas i na mnie, żeby przyznać się jakich filmów nie lubię ja, przy czym uwielbiają je inni.





Gwiezdne wojny
Widziałam wszystkie części jakieś kilka lat temu. Którąś z nich widziałam nawet dwa razy (pierwszy raz kiedy miałam jakieś 12 lat i akurat mój brat cioteczny to oglądał kiedy u niego byłam). I mogę Wam szczerze powiedzieć, że tych filmów nie cierpię. Co jest też w jakiś sposób dla mnie dziwne, bo jest w nich mnóstwo rzeczy, które w filmach uwielbiam - akcja, świetnie rozpisany czarny charakter, etc. Nie jestem w stanie nawet wytłumaczyć dlaczego te filmy nie należą do moich ulubionych. Jeśli chodzi o "gwiezdne" filmy, zdecydowanie wolę Star Treka




Batman Nolana (2005, 2008, 2012)
Ogólnie Batman jest jednym z superbohaterów, których po prostu nie cierpię. Niżej od niego jest chyba tylko Superman. Dodatkowo u Nolana gra go Christian Bale - kolejny powód, żeby tych filmów nie lubić. Całą trylogię jednak obejrzałam. Najpierw Mrocznego Rycerza - bo grał tam Ledger, więc się zmusiłam. Jedyny aspekt tego filmu, który mi się podobał to Joker. Czyli powód, dla którego zdecydowałam się w ogóle film obejrzeć. Potem stwierdziłam - dobra, może mi się nie podobało, bo nie widziałam pierwszej części, może coś ważnego mnie przez to ominęło. Więc odpaliłam sobie Batman - Początek. Było już tylko gorzej. Film był tak nudny, że puszczałam go sobie, kiedy nie mogłam usnąć i zazwyczaj usypiałam i tak w tym samym momencie. W końcu jednak usiadłam i zmęczyłam go jakoś do końca. Nic mi się w tym filmie nie podobało.No może Ra's Al Ghul momentami. Ale włączyłam ponownie Mrocznego Rycerza, żeby zobaczyć czy moje odczucia wobec tej części jakoś się zmienią. Wyłączyłam po pół godzinie stwierdzając, że nie, nie będę oglądać tego po raz drugi. Na Mroczny Rycerz powstaje byłam już w kinie. Dlaczego? Akurat wygrałam jakiś darmowy bilet, więc stwierdziłam, że szkoda by było go nie wykorzystać. I ta część podobała mi się zdecydowanie najbardziej. Chyba nawet oceniłam ją jakoś dosyć wysoko. Nie zmienia to faktu, że trylogii Batmana nie cierpię i raczej już nigdy więcej do niej nie zasiądę.




Siedem dusz (2008)
Nie rozumiem zachwytów nad tym filmem. Kolejny przykład filmu, który puszczałam sobie kiedy nie mogłam usnąć. Nie dość, że nudny to w dodatku w ogóle nie poruszający. Może po prostu nie mam serca?...




Słaby punkt (2007)
Nie ma co się tu rozpisywać. Film był po prostu, jak sam tytuł sugeruje, słaby. Nie przepadam za Ryanem Goslingiem, a to była chyba jego najsłabsza rola z dotychczas przeze mnie oglądanych. Anthony Hopkins też wcale się nie popisał. W dodatku film jest niezwykle przewidywalny, dla mnie przynajmniej, a za takimi filmami (w szczególności jeśli to jest thriller) nie przepadam. "Niezwykle elektryzujący thriller"? Chyba oglądaliśmy jakiś inny film...




Paranormal Activity (2007)
Czytając mojego bloga, nie trudno jest się raczej domyślić, że uwielbiam horrory. Pewnie dlatego jestem co do tego gatunku bardzo surowa i zawsze mam wielkie wymagania. Tym bardziej kiedy kilka lat starszy ode facet mówi mi, że to film, po którym nie mógł w nocy usnąć i tak w zasadzie to boi się go ponownie oglądać, ale zrobi to żeby dotrzymać mi towarzystwa. No cóż. Ja się wynudziłam, podobnie moja siostra, a on siedział i zakrywał oczy, żeby tylko nie patrzeć na ekran (morał z tego taki, że muszę lepiej dobierać sobie facetów ;)). Film był nudny jak flaki z olejem, a found footage (za którym osobiście nie przepadam) nie dość, że tu w ogóle nie pomagało, to jeszcze wręcz przeszkadzało. Nie lubię w szczególności jedynki, ale pozostałe części wcale o wiele lepsze nie są. 




Wrota do piekieł (2009)
Kolejny horror w moim zestawieniu. Obejrzałam z myślą - horror od faceta, który stworzył Martwe zło, nie może być zły. Oj, jak bardzo się myliłam. Bo ten film nie tylko nie jest straszny, nie tylko jest słaby, ale jest wręcz śmieszny, a w niektórych momentach nawet żałosny. Ale i tak najbardziej boli to, że innym się podobał. Czyżbym nie umiała już oglądać horrorów?




Gwiezdny pył (2007)
Jaki ten film jest głupi... Niby taka sobie bajeczka dla dzieci, ale ja przecież lubię takie bajeczki, a wręcz uwielbiam. Jasne, można go potraktować jako typowy "odstresowywacz", "odmóżdżacz". W większości nie mam nic przeciwko takim filmom i nawet je lubię, ale niestety po tym seansie czułam się jakby coś dosłownie wyżarło mi kawałek mózgu. Dlatego dziwi mnie fakt, że nie dość, że ocena tego filmu na filmwebie wynosi 7,3, to jeszcze w dodatku oceny moich znajomych oscylują na poziomie 7-9/10. Jedyne co w tym filmie mi się rzeczywiście podobało to kostiumy i może ewentualnie muzyka. Nawet Michelle Pfeiffer i Robert De Niro nic tu nie pomogli.




Dzień świra (2002)
Coś czuję, że za tę pozycję otrzymam największe cięgi. Ale cóż poradzę, że nie rozumiem fenomenu tego filmu. Przy czym chcę zastrzec, że filmy Koterskiego naprawdę szczerze lubię. Wszystkie, które widziałam oprócz tego jednego, którym w dodatku wszyscy się zachwycają. Sceny, które podobno mają być zabawne, w ogóle mnie nie bawią. W dodatku ciągnął mi się on jak flaki z olejem. Widziałam dwa razy i więcej nie podejdę. 

czwartek, 18 września 2014

Nadrabiam seriale - ośmioodcinkowce sezon pierwszy...

Jakoś ostatnio zauważyłam, że bardzo długo nie pisałam o żadnym serialu (a przecież oglądam ich multum i jeszcze trochę), więc dzisiaj będzie po krótce hurtowo o trzech: Faking it, Spojrzeniach oraz Dolinie Krzemowej.


Faking it to serial realizowany przez stację MTV. Głównymi bohaterkami są dwie przyjaciółki, Amy i Karma, uczęszczające do liceum, w którym panuje zasada: inny = popularny. Dziewczyny udają więc lesbijki, żeby zyskać na popularności.



Faking it zaczęłam oglądać, gdyż mój Episode Calendar stwierdził, że skoro oglądałam Awkward. to ten serial też na pewno mi się spodoba. No cóż, jak zawsze miał rację. Początkowo miałam pewne obawy. Ile ja mam lat, żeby oglądać kolejny serial o nastolatkach dla nastolatków? Tym bardziej jeśli będzie bardzo przypominał Awkward. właśnie. Sam trailer i opis też zbytnio mnie nie zachęciły. Gdzieś tam jednak w głowie mi świtało, że ktoś kiedyś na facebooku Faking it pochwalił, więc stwierdziłam - co mi szkodzi... przecież to tylko 8 odcinków po 20 minut, jak mi się nie spodoba, to wyłączę... I nie wyłączyłam. Wręcz przeciwnie - obejrzałam cały sezon w jedną noc. 



Okazuje się, że Faking it to niebywale zabawny, przyjemny, mądry, a przede wszystkim wciągający serial. Mamy tu nastolatków takich, jakimi rzeczywiście są - bez żadnego upiększania, wygładzania charakterów. Każdy z nich dąży do popularności za wszelką cenę i jest w stanie posunąć się naprawdę daleko, aby tę popularność zyskać. No i bohaterowie są tutaj bardzo dobrze rozpisani. Najjaśniejszą gwiazdą lśni jednak zdecydowanie Michael J. Willett, w roli Shane'a - geja, który plotkę rozpoczął i który jako jedyny zna całą prawdę. Chłopak jest genialny. Byleby było jak najwięcej Shane'a, a ja będę nadal oglądać.

Ocena 1. sezonu: 7/10
Premiera 2. sezonu: 24 września



Spojrzenia to z kolei serial stacji HBO. Opowiada o trójce przyjaciół gejów, mieszkających w San Francisco. Oglądamy ich codzienne życie i starania odnalezienia prawdziwej miłości.




Ze Spojrzeniami historia jest już nieco inna, bo został mi polecony, jako serial do obejrzenia po Faking it. Jak mi to poleca ktoś znajomy, w dodatku taki, na którego guście rzadko się zawodzę, to oglądam w ciemno. I tak też zrobiłam. I, oczywiście, się nie zawiodłam. Chociaż po pierwszym odcinku nie byłam do serialu zbyt pozytywnie przekonana, to już każdy kolejny był tylko lepszy. W porównaniu do Faking it, które to jest okropnie kolorowe, Spojrzenia wypadają "szaro". Ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Mamy tu bowiem do czynienia z szarą, typową codziennością. Oglądanie właśnie takiej normalności, zwyczajności jest wręcz odświeżające. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie w tym momencie serialu, który byłby w podobny sposób normalny. Prawie na pewno w ciągu ostatnich dwóch-trzech lat taki nie powstał.


I przede wszystkim dla tej normalności Spojrzenia warto zobaczyć. Oglądamy uniwersalną historię o życiu i poszukiwaniu miłości. Ale także dla naturalności i lekkości z jaką aktorzy wcielają się w swoje role. Nie ma tutaj miejsca na sztuczność i udawanie. Cała trójka panów zasługuje na pochwały, jednak mnie najbardziej urzekł Jonathan Groff w roli Patricka. Aktor, którego pamiętam jeszcze z czasów kiedy grał w Glee (gdzie go zresztą też uwielbiałam i strasznie żałuję, że scenarzyści nie pomyśleli jeszcze o tym, że skoro Finna nie ma, to Jesse mógłby wrócić ;)) tutaj jest wręcz uroczy i to właśnie jemu ja dopinguję najbardziej. Mam zresztą wrażenie, że pierwszy sezon jakoś bardziej skupiał się właśnie na Patricku, w porównaniu z pozostałymi dwoma bohaterami (Domem i Agustinem), perypetii Patricka jest w tym sezonie chyba najwięcej. Co mi jednak w ogóle nie przeszkadza.

Ocena 1. sezonu: 8/10
Premiera 2. sezonu: 11 lutego




Dolina Krzemowa, czyli kolejny serial HBO. Tym razem o mieszkańcach tytułowej Doliny Krzemowej - czyli specjalistach i pasjonatach nowej technologii. Główny bohater, Richard, przez przypadek tworzy aplikację, która może odmienić historię. Wraz z przyjaciółmi zakłada firmę i stara się doprowadzić do tego, żeby jego produkt ujrzał światło dzienne.



Dolinę Krzemową poleciły mi te same osoby, co Spojrzenia, więc wiedziałam, że źle nie będzie. Niestety serial rozkręca się bardzo powoli. Jeszcze wolniej nawet niż Spojrzenia. Żeby dotrzeć wreszcie do odcinków, które są naprawdę lekkie i zabawne, trzeba przeboleć pierwszą połowę sezonu. Pierwsze cztery odcinki same w sobie nie są złe, ale momentami przynudzają. Nie zrażajcie się jednak, oglądajcie dalej, czeka tam na Was nagroda w postaci ostatnich czterech odcinków. A już ostatnie dwa są genialne. 




Pomimo swojej tematyki, nie jest to jedynie serial dla "nerdów". Każdy bez problemu może go oglądać i, co ważniejsze, bez problemu zrozumieć. Wymowę ma on bowiem raczej uniwersalną. Opowiada bowiem o tym jak wybić się w świecie, w którym rządzą grube ryby, miliarderzy, dla których wydanie kolejnego miliona to pikuś, gdzie trzeba zażarcie walczyć o swoje. Z głównym bohaterem utożsamić może się właściwie każdy. To taki trochę biedny chłopiec, któremu wreszcie coś się udało i chce wreszcie zaznać smaku sukcesu. Choć jest to raczej najsłabszy serial z całej trójki, to i tak serdecznie go Wam polecam, a ja już czekam na drugi sezon, bo pierwszy zakończył się bajecznie.

Ocena 1. sezonu: 7/10
Premiera 2. sezonu: data nieznana


PS. Serdeczne podziękowania dla Michała z Seriale, filmy, muzyka oraz Monice z QOHam Kino za tak wyśmienite polecenia :)

środa, 10 września 2014

Jako w piekle, tak i na ziemi (2014)...


Jako w piekle, tak i na ziemi to horror found footage, opowiadający o poszukiwaniach legendarnego kamienia filozoficznego. Scarlett, po swoim ojcu odziedziczyła obsesję na punkcie odnalezienia tego tajemniczego minerału, który podobno jest w stanie zapewnić nieśmiertelność. Podczas jednej z wypraw odkrywa, że kamień ten został ukryty w paryskich katakumbach. Zbiera więc ekipę, z którą schodzi coraz bardziej w głąb ziemi, żeby odnaleźć zaginiony skarb. 



Jako w piekle, tak i na ziemi nie jest dobrym filmem. Mało tego - nie jest nawet dobrym horrorem. Akcja rozwija się bardzo powoli i choć jakieś pół godziny przed końcem coś wreszcie zaczyna się dziać, to i tak za mało, żeby przykuć jakoś mocno moją uwagę. Poza tym, jak na horror tak pełny powielanych od tylu już lat schematów, jest on wyjątkowo mało straszny. Momentami wręcz śmieszny.



Mamy więc ładną i niebywale mądrą dziewczynę w roli głównej, która w dodatku przeżyła wielką tragedię. Później oczywiście okazuje się, że bohaterka wcale taka mądra nie jest, bo rozległa wiedza i liczne doktoraty nie przydają się w momencie, gdy jesteś uwięziony kilkaset metrów pod ziemią. Mamy też przystojnego faceta, którego coś kiedyś z główną bohaterką chyba łączyło. Chłopak też jest bardzo mądry - zna aramejski, a jego hobby to włamywanie się do różnych miejsc i naprawianie w nich zepsutych sprzętów - i też przeżył wielką tragedię. Ale kiedy przychodzi do Scarlett to chłopak od razu głupieje i robi milion różnych rzeczy, których robić nie chce. Widzicie już zależność? Mamy grupę inteligentnych ludzi, którzy robią tyle głupot, że w końcu zaczynają przez nie ginąć. 



Absurd goni tutaj absurd. Dajmy na to scenę kiedy grupa kieruje się w stronę wejścia do katakumb. George (chłopak opisany przeze mnie już powyżej) idzie wszystkich odprowadzić. Panicznie boi się jaskiń, więc zarzeka się, że z nimi nie wejdzie. Grupa zatrzymuje się przed wejściem do tunelu, żeby założyć na głowy latarki. George latarki nie ma. Nie jest mu przecież potrzebna, przecież nie będzie tam z nimi wchodził (co z tego, że latarka i tak przydałaby mu się, żeby iść z powrotem tym ciemnym tunelem). Cały czas zarzeka się - "ja nigdzie z wami nie idę" - ale idzie dalej. Grupa dochodzi do wejścia - "tędy będziecie wchodzić? jak dobrze, że z wami nie idę". Ale zamiast już zawrócić, stoi i się patrzy, i słucha jak Scarlett namawia go, żeby jednak z nimi wszedł. I, oczywiście, dzieje się coś przez co George musi do katakumb zejść. Ale i tak będzie przeklinał Scarlett, że to wszystko jej wina. Przecież to, że szedł za nimi aż do samego wejścia, zamiast zawrócić przed wejściem do tunelu, nie ma z tym nic wspólnego... Takich głupich scen jest w tym filmie o wiele, wiele więcej. Ale i tak najgorsza z nich wszystkich jest scena ratowania życia George'owi (nie będę spoilerowała tym, którzy chcą film zobaczyć, więc jeśli ktoś chce się dowiedzieć czemu zaliczyłam facepalm w kinie to niech napisze do mnie na facebooku ;)).



Najgorszy jednak w tym filmie jest po prostu zmarnowany potencjał. Bo potencjał ten film miał naprawdę duży. Sama historia już wydaje się dość interesująca, żeby jakoś fajnie ją rozwinąć. Ludzie schodzą do piekła, z własnej nieprzymuszonej woli, żeby odnaleźć tajemniczy minerał, który zapewnia nieśmiertelność. Są też dwie sceny, które są naprawdę dobre, klimatyczne, ale tak niepotrzebne. Albo inaczej - potrzebne, ale kompletnie niewykorzystane. Chodzi konkretnie o scenę, kiedy George w katakumbach odnajduje pianino, na którym grał kiedy był mały oraz dzwoniący w katakumbach telefon, który odbiera Scarlett. Przez to, że twórcy postąpili tak bardzo "po macoszemu" z tymi scenami i nie starali się nawet zbytnio pociągnąć dalej tych wątków, choć przez ułamek sekundy, oglądając dalej film po prostu się o nich zapomina. Dopiero kiedy wyszłam z kina, uderzyło mnie to jak bardzo dobre to były sceny.



A żeby już tak ciągle nie narzekać, napiszę też trochę o plusach filmu, bo udało mi się je znaleźć. Po pierwsze: technika found footage, za którą osobiście nie przepadam, tutaj pasuje znakomicie. Kit z tym, czy mamy uwierzyć, że w jakimś stopniu wydarzyło się to naprawdę, bo nikt w to nie uwierzy (chyba, że jakieś sześcioletnie dziecko). Nie. Dzięki takiej, a nie innej formie Jako w piekle, tak i na ziemi jest niesamowicie klaustrofobicznym filmem. Fakt, że oglądamy wszystko oczami bohaterów daje momentami wrażenie, że sami się w tych katakumbach znajdujemy, a ciemna sala kinowa zdaje się wokół nas zacieśniać. Po drugie: niesamowicie spodobał mi się fakt wykorzystania w filmie Boskiej komedii Dantego, a dokładnie części pierwszej - Piekła. Nawiązań tu mamy kilka, ale tym najbardziej widocznym, bo wręcz wytkniętym nam przez bohaterów, jest napis Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie nad jednym z kolejnych podziemnych przejść. Przyznam się, że w tym momencie lekko uniosłam się w fotelu w nadziei na to, że wreszcie zacznie się dziać coś ciekawego. Niestety, choć akcja mniej więcej w tym momencie trochę przyspiesza, to nie dzieje się nic aż tak ciekawego, żeby w ten fotel z powrotem się nie zapaść. Ciekawym, choć może trochę mniej widocznym motywem jest fakt wędrówki bohaterów do "podziemi" oraz ich przewodnik La Taupe, który niczym Wergiliusz pojawia się niemal na początku ich wędrówki i prowadzi ich "w głąb piekieł". Za "wykorzystanie" Dantego twórcy filmu mają u mnie wielkiego plusa (bo ja Dantego uwielbiam). I to tyle. Więcej plusów tego filmu nie jestem w stanie znaleźć.



Jako w piekle, tak i na ziemi to film, którego nie chcecie oglądać. Uwierzcie mi na słowo. Chociaż znam przynajmniej dwie osoby, którym film się spodobał. Przyznaję, jeżeli chodzi o horrory, jestem bardzo wymagającym widzem. Wiele horrorów już w życiu widziałam i naprawdę ciężko jest mnie czymś w tym gatunku zaskoczyć, a co dopiero zachwycić. Potrafię jednak rozpoznać dobry horror, kiedy go widzę, a ten film nim nie jest. Bo co to za horror, skoro wracając do mieszkania bardzo późnym wieczorem przez kompletnie nieoświetlony park, nie oglądam się co chwilę przez ramię? ;)

Ocena: 3/10

PS. Oczywiście znalazł się jeszcze jeden plus. Siedziałam w pustej sali, a film był tak nudny, że mogłam swobodnie sobie z Kaczym potwittować o tym jaką katorgą dla mnie jest siedzenie i oglądanie tego niby-horroru ;)

niedziela, 7 września 2014

Klub Jimmy'ego (2014)...


Podczas ostatniego spotkania blogerów filmowych w Krakowie, mieliśmy okazję i przyjemność obejrzeć przedpremierowo (i to bardzo bo film wchodzi do polskich kin 17.10, a my byliśmy drugą polską publicznością go oglądającą) najnowsze dzieło Kena Loacha Klub Jimmy’ego. Po pokazie w Cannes film ten otrzymał trwające 10 minut owacje na stojąco, o czym zresztą zostaliśmy poinformowani przed projekcją. Taka informacja od razu nastawia na obraz co najmniej wybitny. Okazuje się jednak, że Klub Jimmy’ego na kolana nie powala. Nie jest to film zły, ale do wybitnego też mu trochę brakuje. Ot, taki film na raz.


Mamy lata 20. ubiegłego wieku. Jesteśmy na irlandzkiej prowincji. Jimmy Gralton wraca do domu po wielu latach przebywania za granicą. Wtedy musiał uciekać przed władzami z powodu klubu, który otworzył. Klubu, w którym wszyscy – dzieci, młodzież, dorośli – mogli się uczyć i bawić. Dziś wraca z zamiarem prowadzenia spokojnego życia. Okazuje się jednak, że i dziś ludzie potrzebują jego pomocy, a klub ponownie musi otworzyć swoje podwoje.

Niestety, żeby dobrze zrozumieć i przyswoić Klub Jimmy’ego trzeba nieźle znać historię Irlandii. I to też na mojej ocenie tego filmu na pewno zaważyło. Bo po pierwsze: nie dla wszystkich będzie on w równym stopniu zrozumiały, a po drugie: sama historię Irlandii znam jako tako, piąte przez dziesiąte. Niepojęte są więc dla mnie niektóre wydarzenia w filmie Loacha ukazane. Bo jestem w stanie zrozumieć, że tamtejszy proboszcz był zacofanym konserwatystą (sama podobnego proboszcza znam), któremu najzwyczajniej w świecie przeszkadzało, że młodzież bawi się na nocnych zabawach. Podobną historię mieliśmy zresztą w Footloose, jak ktoś dobrze zauważył kiedy wychodziliśmy z kina. Niezrozumiałe za to jest dla mnie to, dlaczego Jimmy był tak bardzo ścigany przez władze. No bo żeby trzeba było uciekać z kraju, bo założyło się najzwyklejszą w świecie szkółkę?


Nad aktorstwem nie ma co się zbytnio rozpisywać. Uwagę zwraca się bowiem przede wszystkim na Barry’ego Warda. A on w swojej roli jest wręcz uroczy. Inteligentny, ale niezwykle prosty i dobroduszny. Pewnym „smaczkiem” dla fanów z pewnością jest pojawienie się Andrew Scotta, czyli Moriarty’ego z Sherlocka. Tym razem w roli tak bardzo odmiennej – księdza, który stara się wszystkich jakoś ze sobą pogodzić. Fanom polecam, bo takiego Scotta w Sherlocku nie dostaniemy. 


Po seansie w pamięci pozostaje przede wszystkim jedna scena – scena tańca Jimmy’ego z Oonagh. Klimat całego filmu został zamknięty w tej jednej scenie. Tańczą w ciemności, oświetleni jedynie przez księżyc, którego światło wpada przez okna. Bez muzyki, w kompletnej ciszy. I właśnie ta cisza jest w tym momencie najbardziej wymowna. Dawni „kochankowie”, którzy teraz nie mogą być ze sobą, tak blisko siebie, a jednak tak daleko. Scena ta jest doskonała, perfekcyjna wręcz. Niestety przy niej reszta filmu blednie.



Ocena: 6/10 (film dobry na raz)